MOJE CAMINO 2010

Rozdział

Wstęp

Przygotowania

Wyjazd

Camino - dni od 1-10

Camino - dni od 11-20

Camino - dni od 21-30




WSTĘP

Święty Jakub sam wybiera i powołuje sobie pielgrzymów, którzy będą szli jego drogami i ścieżkami, którzy wraz z nim podążać będą za Jezusem, tak jak on to czynił. Zrozumiałem tę prawdę dopiero kiedy znalazłem się na szlaku camino w Hiszpanii i dziwiłem się bardzo, jakich ludzi przychodzi mi na szlaku spotykać, nie tylko wierzących i praktykujących katolików, ale również protestantów, ateistów, buddystów, ludzi wątpiących czy też poszukujących Boga na wszelkie możliwe sposoby.
Ale czyż powołanie apostoła Pawła kroczącego do Damaszku, aby tropić i prześladować chrześcijan nie było w równej mierze "zadziwiające"? Albo sam wybór Mojżesza, który zamordował Egipcjanina, a mimo to właśnie jemu powierzył Bóg wyprowadzenie Żydów z niewoli?

Dlaczego dawniej ludzie pielgrzymowali? Kim byli pielgrzymi? Jak odnoszono się do tego zjawiska? Kiedy podróżowano? O czym trzeba było pomyśleć przed wyruszeniem w drogę? Z czym należało się liczyć? Gdzie znajdowano nocleg? Co czekało pielgrzymującego u celu podróży? Jakie były skutki tych wypraw dla mentalności jednostki i dla zachodnioeuropejskiej wspólnoty narodów? Na wszystkie te pytania starałem się jakoś odpowiedzieć.

Ludzie zdrowi i chorzy, ubodzy i bogaci, zdesperowani i szczęśliwi, podróżowali w średniowieczu po to, by w świętych miejscach błagać o ratunek, odpokutować przewinienia lub wyrazić swoją wdzięczność. Cała Europa Zachodnia pokryta była siecią dróg, na których miliony pielgrzymów dzieliły trudy i niebezpieczeństwa podróży z wędrującymi studentami, kupcami i innymi podróżnymi. Cierpieli głód i pragnienie, znosili głód i upał, złośliwość przewoźników, oszustwa gospodarzy i włóczęgów. W drodze do Jerozolimy, Rzymu lub Santiago de Compostela, do Akwizgranu, Canterbury czy Einsiedeln mężczyźni i kobiety łączyli się z ludźmi, którzy od tej pory dzielili ich losy i cierpienia. Podobnie jak artyści, misjonarze i naukowcy, średniowieczni pielgrzymi przyczynili się do rozwoju tych wspólnych dla Europy Zachodniej cech kultury, które do dzisiaj odciskają swoje piętno na obliczu państw pomiędzy Islandią i Sycylią, Dublinem i Krakowem.

Jednak prawdopodobnie średniowieczni pielgrzymi mieli o wiele więcej powodów do radości, niż się nam dzisiaj wydaje. Dla człowieka pobożnego świętem był każdy dzień, w którym podążał śladami Jezusa i apostołów, dzień, który przybliżał go do miejsca kultu, dzień, w którym znosił trudy drogi jako pokutę za swoje grzechy lub jakąś szczególną winę.

Mniej więcej aż do przełomu tysiącleci na pielgrzymkę wyruszano w przeważającej mierze pojedynczo, spontanicznie.

Gdyby przeciwności, niedogodności i przestępstwa były tak powszechne, jak wynika to z rozmaitych źródeł, miliony ludzi nie ryzykowałyby długich pielgrzymek, nie uczestniczyłyby w tych wyprawach kilka razy w swoim życiu.

Jeżeli chodzi o dalekie podróże, prawdziwa rewolucja nastąpiła dopiero w XIX i XX stuleciu. Kolej, samochód i samolot ułatwiają i skracają czas podróży. Mimo to również dzisiaj na drogach prowadzących do miejsc kultu spotyka się ludzi, którzy rezygnują z wygód. Wolą podróżować "per pedes apostolorum" - "piechotą jak apostołowie". A kto rozejrzy się po miejscach kultu, znajdzie ludzi, którzy pragną podziękować za nadzwyczajną łaskę, ujrzy także ludzi utrudzonych i doświadczonych przez los, którym nie pomoże już żaden lekarz, a którzy mają nadzieję znaleźć tam jeżeli nie zdrowie, to przynajmniej pocieszenie.

Pielgrzymów wywołuje i powołuje na pieszą pielgrzymkę do Santiago de Compostela ....sam święty apostoł Jakub! On lubi tak robić, lubi sobie dobierać towarzystwo w Drodze i osobiście towarzyszyć pielgrzymom.

Oto opowieść pewnej pątniczki, Sandry z Australii (rok 2009):

"Miałam rodzinę, pracę i dom w Australii. Swoją mała stabilizację. Wszytko ciche, spokojne i poukładane. I nagle wezwało mnie Camino. Kiedy Droga Cię woła, to jest już koniec stabilizacji. Nie możesz spać ani pracować spokojnie, nie cieszy cię już to "nic", które do tej pory wydawało ci się "wszystkim". Nie zaznasz spokoju, dopóki nie powiesz: "Tak, wyruszam". No, chyba że zabijesz w sobie ten głos, ale to musiałoby być straszne".

WYJAZD


CAMINO dni 1-10


Dzień 1 - czwartek 17 czerwca 2010
LONDYN - BIARITZ - SAINT JEAN PdP - HUNTTO

O północy z 16/17 czerwca byliśmy w Londynie i tam aż 12 godzin czekaliśmy na samolot do Biaritz we Francji. Spaliśmy na lotnisku na karimatach i na ławkach, jak zresztą wielu podróżnych.


BIARITZ I SAINT-JEAN-PIED-DE-PORT







Dopiero o godzinie 12.15 we czwartek 17 czerwca wylecieliśmy kolejnym samolotem linii Ryanair do Biaritz we Francji. Na lotnisku w Biaritz wylądowaliśmy o godz. 15.15. I od razu przywital nas JAKUB !!! Zaraz bowiem po naszym przylocie na lotnisko w Biaritz, kiedy odbieraliśmy bagaże, podeszły do nas dwie osoby: Jeanna i Jeaques czyli JAKUB! To byli znajomi Antoine Carillo, ktorego w maju przeprowadzaliśmy przez Wrocław aż do Środy Śląskiej. Antoine obiecał mi wtedy, że przyśle nam do Biaritz znajomego, który nas odwiezie samochodem aż do samego Saint Jean Pied de Port i tak się właśnie stało. Jeanna i Jaques zawieźli nas do samego SJPdP do Biura Pielgrzymkowego.

I tutaj w Biurze Pielgrzyma mogliśmy zarejestrować się już jako pielgrzymi i otrzymaliśmy Credenciale, czyli paszporty pielgrzymie. Do tych "paszportów" mieliśmy po drodze zbierać pieczątki, aby na ich podstawie pozwolono nam w drodze nocować w schroniskach dla pielgrzymów, czyli albergach lub refugiach oraz uzyskać na końcu drogi zaświadczenie o ukończeniu pielgrzymki, zwane Compostelką.

Kiedy odbieraliśmy swoje bagaże z taśmy lotniska podszedl do nas Jaques (imię francuskie, które się tłumaczy na język polski właśnie jako Jakub) i zapytał, czy to ja jestem Paweł Peter. Był ze swoją krewną o imieniu Janice i powiedział, że oni właśnie mają za zadanie odebrać nas z lotniska i odstawić samochodem do samego Saint_Jean-Pied-de-Port! Przysłany przez niego Jakub, to ten facet w czerwonej koszulce. Jakub i Janette podwiezli nas samochodami do Saint-Jean. To jest prawie 100 km od lotniska i podróż zajęła nam około półtora godziny.

Po krótkiej wędrówce, około godziny 17.00 dotarliśmy do STARTU, czyli do punktu, z którego pielgrzymi z całego świata wyruszają na Camino France. Tam dostaliśmy Credenciale, czyli "paszporty pielgrzyma", do których mieliśmy po drodze dostawać stemple, poświadczające, że jesteśmy "w drodze" i możemy korzystać z noclegów w albergach.

O godz. 18.00, zaraz po dokonaniu rejestracji, wyszliśmy na nasze camino. Wieczorna wspinaczka, czyli ok.5,5 km drogi (różnica wzniesień 320 m) do schroniska Huntto zajęła nam prawie 3 godziny. W tym prywatnym schronisku mieliśmy wcześniej zarezerwowany telefonicznie nocleg.

Ogromna większość pielgrzymów przechodzi pierwszego dnia cały odcinek z SJPdP do Roncesvales - tj. ok. 27 km, ale ja zaplanowałem ten odcinek inaczej, dzieląc go na dwie części, ze względu zarówno na jego trudność, jak i z powodu moich ostróg stóp. Ogromna stratą takiego rozwiązania był brak noclegu w albergue w SJPdP i spotkania się z innymi pielgrzymami z całego świata oraz obecności wraz z nimi na wspólnej wieczornej mszy św. Z pewnością na drugi raz planowałbym to inaczej: nocleg w SJPdP, udział w wieczornej mszy św i następnego dnia 8 km etap startowy do prywatnego schroniska Orisson (niestety dość drogiego i również rezerwowanego wcześniej telefonicznie).

Tak więc ok. godz. 21.00 dotarliśmy do Huntto, podziwiając po drodze rozpoczynające się juz tutaj Pireneje. Droga wznosiła się cały czas w górę, tak że mimo krótkiego odcinka, dotarliśmy do albergue nieco zadyszani. Zajęliśmy szybko przydzielone pokoje i poszli spać, z nadzieją, ze następnego dnia nasza pielgrzymka rozpocznie sie tak naprawdę, bo dziś to był tylko jej przedsmak.


Dzień 2 - piątek 18 czerwca 2010
HUNTTO - RONCESVALLES - 21 km

Wstaliśmy około godziny 6.00 rano i o 6.30 zjedliśmy małe śniadanie, które wliczone było w koszt noclegu. Podczas śniadania, przy stole, obecni byli pielgrzymi z Francji i Niemiec. Po śniadaniu ruszyliśmy na szlak. Start był na wysokości 505 m npm., meta na wysokości 953 m npm., ale po drodze szczyt ok. 1500 mnpm.

Pogoda niestety była fatalna, podobno bardzo często taka właśnie tutaj. Deszcz, mgła i zimno. Oglądanie piękna gór Pirenejów było w tych warunkach bardzo utrudnione, a czasami wręcz niemożliwe. W tych ciężkich warunkach niosłem swój plecak o wadze ok. 13 kg. Musiałem go zanieść az na wysokość 1500 m npm. I zaraz potem zniosłem go po serpentynach górskich na dół do Roncesvalles.

Gdzieś tak koło południa rozdzieliliśmy się. Krysia, Jadzia i jasia poszły szybciej a ja człapałem objuczony jak osioł po kamienistej i błotnistej drodze. Zmęczony robiłem sobie odpoczynki pewnie co 500 m. Często odpoczywałem podczas siąpistego drobnego deszczu. Mgła zasłaniała widoki gór, ale wszędzie słychać było dzwoneczki owiec i duże dzwonki pasących się krów. Nawet konie chodziły sobie swobodnie obok szlaku i przekraczały go co chwilę. Konie tez miały na szyjach dzwonki.

Kiedy w pewnym momencie w tym deszczu położyłem się na karimacie na trawie, zamknąłem oczy na 10 minut i zdrzemnąłem się chwilę. Usłyszałem tuz przy uchu dźwięk dzwonka i obudziłem się. Nade mną stał właśnie olbrzymi baran, rasy merynos i przyglądał mi się badawczo ze swoimi wielkimi kręconymi rogami. Krzyknąłem a on odskoczył do tyłu. No nie wiem kto z nas dwóch bardziej się wtedy wystraszył.

Po chwili poszedłem dalej. Pomyślałem sobie o zawartości mojego plecaka, o tym, że dźwigam ten ciężki (stanowczo za ciężki) plecak jak jakiś osioł. I wtedy usłyszałem za sobą jakiś odgłos: I AAAA...I AAAAAA.... Mijał mnie właśnie pielgrzym z objuczonym bardzo osłem. Osioł popatrzył na mnie ze współczuciem. Uznał mnie pewnie za brata w dźwiganiu ciężarów. Pewnie w jego odczuciu zbędnych. W moim również.

Na górę udało mi się jakoś wczołgać. Gorzej było ze schodzeniem. Było ślisko i błotnisto. Zaliczyłem jeden upadek i złamałem kijek. Powoli schodząc z góry dotarłem do Roncesvalles dopiero po godzinie 21.00. Krysia, Jasia i Jadzia były tam już od dawna i zajęły mi łóżko na pięterku w słynnym tutaj albergue, mieszczącym pewnie ze setkę osób. Albergue to mieściło się w starym kościele i widać w nim było "kościelny" sufit i sklepienia. Spać poszedłem ok. godziny 22.00 nieco stropiony tym, że tyle godzin zajęło mi dotarcie do celu. Jak to będzie jutro? - zastanawiałem się.
























Dzień 3 - sobota 19 czerwca 2010
RONCESVALLES - ZUBIRI - 22 km

Start byl na wysokości 953 m npm. Meta na wysokości 530 m npm. Wyszliśmy skoro świt, zostawiłem w albergue kilogram zbędnych rzeczy z plecaka: dość ciężkie krótkie spodnie, dres, koszulkę i książkę do nauki języka hiszpańskiego. Niestety znaczącej ulgi w ciężarze plecaka nie zauważyłem. Szedłem sam i zabłądziłem. Za wsią Bouquette poszedłem niepotrzebnie ponad 1 km trasą jak jechali pielgrzymi na rowerach. Musiałem potem zawrócić do Bouquette i pójść dalej z pieszymi pielgrzymami. Było mokro, ślisko i zimno. Padał znowu deszcz. Zaliczylem drugi upadek na wąskiej ścieżce górskiej i podarłem spodnie. Ciężki plecak przygniótł mnie do ścieżki. Potem jakoś dotarłem do Zubiri. Nocleg w Zubiri kosztował 6 euro. Znów miałem rezerwację, gdyż Jadzia, jasia i Krysia przybyły dużo wcześniej. Ja dotarłem około 19.30. To dobrze, bo znacznie szybciej niż wczoraj.















Dzień 4 - niedziela 20 czerwca 2010
ZUBIRI - PAMPLONA - 21 km

Start jest na wysokości 530 m npm. Meta na wysokości 460 m.
Wreszcie nie pada, ale zimno i ślisko. Tym razem udało mi się przyjść do albergue około godziny 17.00. Zajęliśmy sobie miejsca na łózkach i poszli do polskiego konsulatu, aby głosować. Była to bowiem pierwsza tura wyborów prezydenckich w Polsce. W konsulacie zostaliśmy poczęstowani ciastem, herbata i kawą. Wracając z głosowania natrafiliśmy na otwarty kościół i uczestniczyliśmy we mszy św. poprzedzonej Różańcem po hiszpańsku. Potem wróciliśmy do albergue i szybko zasnęli w swoich piętrowych łózkach.









Dzień 5 - poniedzialek 21 czerwca 2010
PAMPLONA - OBANOS - 20 km

Pogoda zaczyna się z lekka już poprawiać. Wieje wiatr ale temperatura ok. 23 stopnie i ladnie grzeje. Nocleg w schronisku za 7 euro. Start byl na wysokości 460 m npm. Meta na wysokości 408 m npm.


Dzień 6 - wtorek 22 czerwca 2010
OBANOS - ESTELLA - 22 km

Temperatura wzrasta do 26 stopni. Caly czas są podejścia i zejścia. Nocleg w dużym albergue za 6 euro. Ale w tej cenie jest również śniadanie. Typowe śniadanie hiszpańskie, czyli zapiekanka z masłem i marmoladą oraz herbata lub kawa. Albo mleko i cola-cao.









Dzień 7 - środa 23 czerwca 2010
ESTELLA - LOS ARCOS - 21 km

Szliśmy w prażącym sloncu - temperatura ok 29 stopni. Plecy powoli zaczynają się już przyzwyczajać do dźwigania ciężkiego plecaka. Upodabniam się więc coraz bardziej do osła. Albergue w Los Arcos kosztuje tylko 4 euro. Ale internet połyka monety 1 euro co 15 minut. Więc nie mogę zbyt długo pisać. W Los Arcos przepiękny kościół z ogromnym wspaniałym ołtarzem. Po mszy św. błogosławieństwo specjalne dla pielgrzymów. A gdy wyszliśmy po błogosławieństwie z kościoła czekała nas wielka niespodzianka. Oto w niedużej odległości od naszego albergue paliło się na skwerze miejskim duże ognisko a obok stały suto zastawione stoły różnorakim jadłem, napojami i winem. Podeszliśmy do tych stołów a stojące za nimi panie, mieszkanki miasta, zachęcały do częstowania się zupełnie za darmo. Była to bowiem "noc świętojańska". Najbardziej zadowolona z tego wydarzenia była Jasia, która zaraz powiedziała do nas: "częstujcie się proszę wszyscy, zapraszam was na moje Imieniny". To bowiem był dzień wigilii jej imienin.











Dzień 8 - czwartek 24 czerwca 2010
LOS ARCOS - VIANA - 19,5 km


Trasa ma liczyc niecałe 20 km ale temperatura przekracza 30 stopni. Oczekujemy spotkania ze Staszkiem i Andrzejem. Nastąpi ono najprędzej w niedzielę a najpóźniej we wtorek. Nie mogę wrzucić na bloga żadnych zdjęć a klawiatura nie ma polskich liter. Również jakieś ciekawsze opisy i przeżycia z camino - pewnie dopiero po powrocie.


Dzień 9 - piątek 25 czerwca 2010
VIANA - NAVARRETE
SPOTKANIE Z JEZUSEM


W upalne południe przemierzam stolicę La Rioha - Logroño. Piękne miasto i wspaniali ludzie. I nagle dziwne zdarzenie: zmęczony i spragniony usiadłem na ławce w centrum miasta. Chciało mi się bardzo pić. Obok restauracja z dość drogimi cenami. Pomyślałem sobie, że moim marzeniem byłoby napić się coca-coli z lodem. Orzeźwiłoby mnie to na dalsza drogę. Siedzący przy stoliku restauracyjnym, niedaleko ławki na której siedziałem, Hiszpan, zaprosił mnie do stolika i zapytał skąd jestem. Odpowiedzialem ze jestem Polaco. Zapytał czy bym się czegoś nie napił, gdyż zauważył moją muszlę na szyi i plecak pielgrzymi obok stolika. - Może coca-colę? - zapytał z uśmiechem. I już po chwili przyniósł mi zimną coca-colę z lodem, jako prezent dla pielgrzyma Polaka. Wyraził uznanie dla papieża Polaka Jana Pawla II oraz dla dzielnych Polakow, ktorzy w czasie II wojny światowej odważyli sie szarżować konno przeciwko niemieckim czołgom. Rozumiejąc już trochę język hiszpański zapytałem go jak ma imię. Odpowiedział, że ma na imię JEZUS i wkrótce poszedł sobie, zostawiając mnie przy stoliku ze zdziwiona miną i szklanką coca-coli. Piłem potem te coca-colę z pewnym wzruszeniem, gdyż poczułem się tak, jakby prawdziwy Jezus mi postawił ten napój i napoił spragnionego pielgrzyma. Jeszce wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że to pierwsze z wielu podobnych zdarzeń, jakie mnie czekały na na tym pełnym czarów i cudów - camino.


Dzień 10 - sobota 26 czerwca 2010
NAVARRETE - AZOFRA


Nie sposob wszystkiego opisać. Uczestniczymy we mszach św. zazwyczaj wieczorem ok. 20.00. To, co rzuca się nam najbardziej w oczy w tych kościołach to wspaniałe piękno i ogrom ołtarzy. Kościoły są stare jak conajmniej wrocławska katedra, ale ołtarze, nawet w małych miasteczkach są ogromne i wiele razy piękniejsze od ołtarza Wita Stwosza w Krakowie. Często mają wymiary rzędu 15 m x 30 m, są bogato zdobione, złocone, posiadają cała masę rzeźb i figur. Tego nie sposób opisać.

W południe przechodziłem przez miasteczko Najera. Pamiętając wczorajsze spotkanie z JEZUSEM postanowiłem znów usiąść na ławce w centrum miasta, z nadzieją, że może znów się znajdzie ktoś, kto mi postawi coca-cole. Ledwo usiadlem ... i nagle dzieje się coś, jakby żywcem wyjęte z książki Pablo Coelho PIELGRZYM. Podszedł do mnie człowiek z dwoma jedynie zębami sterczącymi z górnej szczęki (wyglądały jak kły tygrysie lub lwie) i wyglądzie przypominającym żebraka. Odezwał się do mnie po polsku:
- Dokąd ty idziesz? Do Santiago? Nie idź tam! Nie warto! Ludzie tam źli, księża niedobrzy, nie warto tam iść Ja w zeszłym roku też pielgrzymowałem do Santiago i tam dostałem paraliżu dłoni i ręki! Mówię ci, nie warto tam iść! Gdybyś miał dużo pieniędzy - to co innego! Ale bez pieniędzy będziesz tam śmieciem i nie dostaniesz żadnej pomocy. Liczą się wyłącznie ludzie z pieniędzmi!

Popatrzyłem zaszokowany w jego oczy. Oczy pełne nienawisci i zła. Przeszedł mnie deszcz lecz nie okazałem tego. Zostawiłem go i odszedłem.


DNI 11 - 20

Dzień 11 - niedziela 27 czerwca 2010
AZOFRA - SANTO DOMINGO DE LA CALZADA

Ileż narodowości się tutaj spotyka. Pielgrzymują Francuzi, Hiszpanie, Polacy, Niemcy, Węgrzy, Japończycy, Koreańczycy, Szwedzi, Kanadyjczycy, Amerykanie, Anglicy, Holendrzy, Duńczycy i inni. Z niektórymi się zapoznałem, rozmawiam z nimi po angielsku, z Hiszpanami po hiszpańsku. Tak jak potrafię. A pielgrzymi sa bardzo otwarci i lubią rozmawiać. Oni tez poszukują kontaktu. Bariera wieku nie odgrywa roli i to jest fantastyczne. Z młodymi pielgrzymami można porozmawiać na wszystkie tematy równie dobrze jak ze starszymi. W drodze najczęstsze słowa jakie słyszę to: BUEN CAMINO lub BUEONOS DIAS.


Przed wyruszeniem na pielgrzymkę wydawało mi się, że tą drogą pielgrzymują wyłącznie katolicy, no a już na pewno sami chrześcijanie. A tymczasem spotykam tutaj przedstawicieli religii niechrześcijańskich, co mnie bardzo zadziwia. Okazuje się, że oni tez "usłyszeli głos świętego Jakuba", wzywający ich na camino i nie byli w stanie oprzeć się temu wezwaniu. Ten głos każdy usłyszał jakoś inaczej, mogła to być to być jakaś książka o camino, czyjeś świadectwo, jakiś film, a czasem nawet zwykła migawka w TV lub notatka w prasie.

Camino hiszpańskie owiane jest legendami. Tak jak my mamy w historii Polski, u jej zarania różne piękne legendy, np. postrzyżynach Ziemowita, o królu Kraku i smoku wawelskim, o królu Popielu, którego myszy zjadły, czy o Wandzie, co nie chciała Niemca, tak Również Hiszpanie mają w swojej historii cały szereg pięknych legend, z czego bardzo wiele związanych jest ze szlakiem św.Jakuba, czyli z "camino". Jedna z legend opowiada, jak to pewien urodziwy pielgrzym spodobał się córce burmistrza z miasta Santo Domingo de la Calzada, ale nie uległ jej namowom i jej pokusom. Wtedy ona poskarżyła się ojcu, że została napastowana przez tego pielgrzyma. Ojciec skazał pielgrzyma na śmierć przez powieszenie i wyrok wykonano na Rynku miasta. Młody pielgrzym szedł wówczas z rodzicami, którzy po stracie syna, postanowili jednak iść dalej do Grobu św.Jakuba. Gdy doszli do Katedry w Santiago, tam bardzo mocno się modlili do św.Jakuba o wstawiennictwo i skarżyli się mu na swój los. W tamtych wiekach pielgrzymi wracali do swoich domów tak samo pieszo, jak przyszli. Kiedy więc po kilku tygodniach ponownie znaleźli się w Santo Domingo, poszli na Rynek, gdzie powieszono ich syna. Zobaczyli, że ich syn nadal wisi na sznurze ale daje oznaki życia. Popędzili więc szybko do burmistrza, prosząc o odcięcie syna ze sznura, gdyż ich syn żyje! Burmistrz, który jadł obiad, nie uwierzył w takie sensacje i powiedział, że prędzej ta kura pieczona i kogut, które ma na talerzu, ożyją, niż ożyje ich syn wiszący na sznurze. A wówczas stał się cud i nagle pieczona kura i kogut powstały na półmisku, pokryły się na powrót piórami i zeskoczyły ze stołu, biegając po izbie, gdacząc i piszcząc "Kukuryku!". Burmistrz zdumiony wielce poszedł na Rynek, kazał odciąć ciało wiszącego na nim skazańca, który był żywy i zaraz zaczął dziękować rodzicom za ich modlitwę i wstawiennictwo u św.Jakuba.
Na pamiątkę tego zdarzenia w kościele w Santo Domingo umieszczona jest u góry klatka, w której znajduje się kogut i kura. Ten kogut często pieje nawet w czasie mszy św. i to jego pianie słyszeliśmy, podczas obecności tam na mszy św.

Dużo jest tych legend związanych z camino, Hiszpanie poznają te legendy już w pierwszych latach nauki szkolnej, można nawet zaryzykować twierdzenie, że są na tych legendach wychowywani od dzieciństwa, nic dziwnego zatem, że wszyscy Hiszpanie doskonale wiedzą co to jest camino i że tak wielu Hiszpanów każdego roku pielgrzymuje szlakami św.Jakuba i to zarówno Hiszpanów wierzących jak i niewierzących! Można by powiedzieć, że Hiszpania i camino to JEDNO. Albo jak woleliby inni: Hiszpania to camino i corrida.

Zbliża się czas spotkania ze Staszkiem i Andrzejem, którzy przebyli już prawie 3000 km w swojej drodze z Wrocławia o Santiago. To chyba nastąpi we czwartek (a może w środę). Czujemy już prawie ich oddech na plecach a oni idą po naszych śladach i nawet śpią w albergach, w których myśmy spali. Jutro (poniedziałek 28 czerwca) pójdziemy do BELORADO, tj. ok. 23 km. Z plecakiem 12 kg na plecach - to jednak dość długi odcinek.


Dzień 12 - poniedziałek 28 czerwca 2010
SANTO DOMINGO - BELORADO - 23 km.


Codziennie wieczorem w albergue mamy Wieżę Babel. Łóżka piętrowe, często ciasno kolo siebie. Nade mną spał jakiś Koreańczyk, na lewo Włoch, nad nim Niemiec, obok Francuz a dalej Szwed. W każdym albergue (municypalnym) znajduje się obowiązkowo samoobsługowa kuchnia i często nawet pralnia lub pralki automatyczne. Można sobie samemu gotować, smażyć czy gotować. Czasem są nawet różne produkty, np. ryż lub makaron, które można ¨używać.

Dziś rozmawiałem w drodze z Japończykiem o imieniu Yuba, lat 68, który dzielnie przemierza ten szlak. Powiedział mi, że w Japonii jest teraz modny zwyczaj zawierania związków małżeńskich - w świątyniach chrześcijańskich. Nawet jeżeli młodzi pochodzą z rodzin o innych religiach, np. z rodzin buddyjskicj lub szintoistycznych.

Do spotkania z naszymi dzielnymi pielgrzymami: Staszkiem i Andrzejem nie dojdzie jeszcze dziś, lecz jutro lub pojutrze.

Postanowiłem, ze nie będę opisywać tu przepięknych pejzaży hiszpańskich, bo znaleźć to można w innych książkach o camino, których ukazuje się przecież coraz to więcej. Będę raczej zwracać uwagę na ludzi i spotkania z ludźmi.

W końcu zrozumiałem, ze na camino nie da się iść "grupowo". Wąskie ścieżki, podejścia i zejścia, ciężki plecak - to wszystko sprawia, że każdy idzie sam, swoim własnym tempem i rytmem, odpoczywa wtedy, kiedy sił mu brakuje lub kiedy chce. Więc i modlić się trzeba w pojedynkę. Nawet nasza mała czteroosobowa "grupka" idzie osobno. Gdy wychodzimy razem ze schroniska, odmawiamy modlitwę na początek dnia i to wszystko. Krysia, Jasia i Jadzia starają się co prawda trzymać razem, ja zazwyczaj idę za nimi, najpierw 100 m, potem 500 m, potem nawet ze 2 lub 3 km. Ale umawiamy się rankiem lub poprzedniego wieczora w albergue dokąd mamy dojść i każdy z nas trafia tam bezbłędnie. Szlak jest doskonale oznakowany. Żółte strzałki na kamieniach, drzewach i murach prowadzą nas przez pola, lasy, góry, doliny, miasta i wioski. A potem wspaniała msza św. wieczorem z błogosławieństwem dla pielgrzymów. Kiedy po mszy św. ludzie wychodzą już do domu, ksiądz zaprasza pielgrzymów, aby zostali i rozmawia z nimi we wszystkich językach jakie zna. Dziś rozdał nam modlitwę pielgrzyma w 5 językach (niestety nie było wersji polskiej) i pielgrzymi z tych krajów odczytywali modlitwę na zmianę. Na koniec udzielił wszystkim błogosławieństwa na dalszą drogę.

Dzień 13 - wtorek 29 czerwca 2010
BELORADO - VILLAFRANCA - 12 km


Dziś są moje imieniny, uroczystość św. apostołów Piotra i Pawła. Postanowiliśmy dziś iść tylko 12 km. Zresztą musimy poczekać na Staszka i Andrzeja, którzy ciągle są za nami. Nie możemy doczekać się już spotkania z nimi.

Z okazji imienin zjem dziś normalne menu peregrino, gdyż do tej pory raczej "pościłem". Ale o dziwo nigdy nie byłem głodny.

Miasteczka i wioski hiszpańskie są często bardzo stare i zbudowane z kamienia. W Polsce jest znacznie więcej nowych miast, ale to pewnie skutki wojny. My musieliśmy Polskę odbudowywać niemal od zera, oni takiej potrzeby nie mieli. Na wielu starych kamienicach w miasteczkach są napisy o tych ludziach, którzy je zbudowali w XVI, XVII czy XVIII wieku. I ich potomkowie nadal w nich mieszkają. Grube mury przetrwały wieki, jedynie wnętrza dostosowano do nowych czasów.

Zauważyłem, że moja znajomość języka hiszpańskiego jest zupełnie wystarczająca, aby zapytać o cokolwiek, ale zupełnie niewystarczająca, aby cokolwiek zrozumieć ze słów ich odpowiedzi. Myślą pewnie, że jeśli ktoś płynnie potrafi o coś zapytać po hiszpańsku, to potem równie płynnie wszystko zrozumie. A tak niestety nie jest. W końcu więc wszystko kończy się w języku ręcznym, czyli na migi.

NO I W KOŃCU SPOTKANIE ZE STASZKIEM!

We wtorek w dniu św.Piotra i Pawła, 29 czerwca 2010, w albergue w VILLAFRNCA MONTES DE OCA, nastąpiło "historyczne" spotkanie. Staszek wszedł do albergue po przejściu ponad 3100 km z Wrocławia i kiedy nas zobaczył, rozpłakał się i padł w nasze ramiona.
On bardzo się spieszył, żeby dognać nas właśnie w dniu moich imienin, dlatego oddalił się już dwa dni temu od Andrzeja, z którym szedł ponad 80 dni razem. Zresztą tu w Hiszpanii nie sposób iść razem. W tej chwili opowiada nam swoje przygody, które są niesamowite. Nie zdążę ich niestety zrelacjonować teraz, na wszystko przyjdzie czas.

Z Andrzejem spotkamy się najwcześniej za dwa dni, gdyż jest w tej chwili ok. 30 km za nami. Ponieważ jednak my mamy teraz w planie etapy po 19 i 21 km więc powoli będzie nas doganiać. To będzie drugie wielkie spotkanie!

Jutro czeka nas etap 19 km do ATAPUERCA, a pojutrze, w dniu 1 lipca, dojdziemy do BURGOS (21 km).

Dzień 14 - środa 30 czerwca 2010
VILLAFRANCA - ATAPUERCA - 19 km


Krysia, Jasia i Jadzia wstały rano już o 4.30 i wyszły z albergue już o 5.15. One nie lubią chodzić w czasie sjesty, gdy jest upał i ostro praży słońce. Chcą dojść do albergue już w południe i całą tą gorącą sjestę hiszpańską spędzić w albergue.

My ze Staszkiem wyszliśmy o 6.30. Droga wiodła niemal cały czas przez las i mimo upału było gdzie odpocząć w cieniu drzew. Staszek opowiadał mi swoje przygody, jakie miał od 6 kwietnia, czyli od dnia wyjścia z Wrocławia wraz z Andrzejem. Było ich sporo. Najbardziej ekstremalne warunki mieli w Alpach, gdzie szli nad przepaściami, bardzo wąskimi serpentynami górskimi, pełnymi korzeni i kamieni. Czasem robiło się ciemno a nie było żadnej nadziei na rozbicie namiotu, bo trzeba było zejść na dół. Musieli więc rozbijać namioty na pochyłych zboczach. Spanie w takich warunkach było skrajnie niewygodne.

Szliśmy tak sobie we dwóch, mijając innych pielgrzymów z różnych stron świata. Inni mijali nas. W końcu mój plecak przyzwyczaił się już do moich pleców i było mu chyba dość wygodnie. Doszło do pełnej symbiozy człowieka i prawie 13-kilogramowego plecaka. Odtąd stanowiliśmy już jedność. Plecy znacznie mniej bolą, może nawet dwukrotnie mniej niż pierwszego dnia. Gdyby nie upał, mógłbym tak chodzić z tym plecakiem nawet ponad 30 km dziennie.

Na trasie pojawia się teraz coraz to więcej Hiszpanów. To przecież ich pielgrzymka narodowa.

Po dotarciu do albergue w Atapuerca - niespodzianka! Albergue znajduje się w stodole, do której wstawiono piętrowe łóżka. Nad nami tylko krokwie i deski. Cena 5 euro za łóżko. Właściciel prowadzi też w domu restauracje i na tym zarabia. Po raz drugi zjadłem obiad, czyli "menu peregrino". W albergue nocuje dziś bardzo dużo młodych ludzi. Rozmawiają głównie po angielsku, francusku i hiszpańsku.
A jutro czeka nas 21 km droga do Burgos, jednej z dwóch stolic kraju i księstwa Kastylia i Leon.

Dzień 15 - czwartek 1 lipca 2010
ATAPUERCA - BURGOS - 21,5 km


I znów panie wstały o godz. 4.00 i wyszły ze schroniska przed godz. 5.00. My ze Staszkiem wyszliśmy około 6.00. Tu warto dodać, że dopiero o godzinie 6.30 zaczyna się rozjaśniać. W Polsce o tej porze od dawna już jest widno. Ale Hiszpania jest w tej samej strefie zegarowo-czasowej co Polska, i jest tutaj ta sama godzina co w Polsce, a przecież jak daleko jesteśmy tu na zachód od Polski! Zanim Słońce przesunie się z Polski do Hiszpanii upływa ok. 2 i pół godziny.

Krysia, Jasia i Jadzia wychodzą więc tak wcześnie z latarkami na głowach, tzw. "czołówkami"¨ i idą w ciemności pierwsze półtora godziny. Ale dzięki temu mają chłód i przychodzą na odpoczynek w samo południe, często przed godziną 12.00.

Do Burgos szło się najpierw pod górę, wspinaliśmy się z wysokości 950 m npm na wysokość 1150 m npm ale potem już szliśmy w dol. Około 10 km szliśmy przez miasto.
Po drodze odpoczywaliśmy ze Staszkiem chyba ze 6 razy tylko, a nie 15 razy jak to robiłem pierwszego dnia. Plecak przyrósł już do pleców i nie czuję go już tak jak kiedyś.

Na cale szczęście nie odczuwam żadnego bólu nóg, nie mam żadnych bąbli ani pęcherzy na nogach, a skarpetki mam przecież na sobie tylko jedne, czasem te same na drugi dzień i nie mam z tego powodu żadnych sensacji. Warto było więc wydać przed pielgrzymką 23 zł za specjalne sportowe skarpetki termoizolacyjne. Mam 3 pary takich skarpet i jedną parę zwykłych grubych frote za 3 zł. I widzę, że to całkiem wystarczy.

Panie dotarły do Burgos chyba kolo godz. 11.00 i ulokowały się w innym albergue niż my. Ja i Staszek dotarliśmy na miejsce o godz. 14.30 i mamy nocleg za 4 euro na szóstym piętrze nowego wielopiętrowego albergue o dość wysokim standardzie, chociaż łóżka jak zwykle są piętrowe. Jest to albergue municipal, czyli miejskie, w bardzo bliskiej odległości od katedry.

A Katedra w Burgos jest ogromna i prześliczna. Zapiera dech. Wieczorem o godzinie 19.30 będzie Msza św.

Na pewno wiele osób interesuje się Andrzejem. Dochodzą do mnie sms-owe pytania o niego. A my nie wiemy gdzie on teraz się znajduje. Wiemy tylko, że idzie za nami. Ostatni kontakt z nim był 2 dni temu. Staszek mówi, że on robi kilkaset zdjęć dziennie, może nawet tysiąc! Dlatego idzie wolniej. Po 80 dniach wspólnego pielgrzymowania postanowili się rozdzielić, już tutaj w Hiszpanii. Staszek chciał pilnie nas dogonić, Andrzej nie jest w stanie oprzeć się urokowi ziemi hiszpańskiej i pragnie wszystko sfotografować. Ciekawe czy mu się to uda. Ale mamy nadzieję, że za parę dni nas dogoni, chociaż Staszek proponuje, abyśmy od jutra robili po 25 km średnio dziennie. Chyba się na to zgodzę, bo plecak jest subiektywnie coraz to lżejszy.

No i zgubiłem ładowarkę do telefonu komórkowego, muszę chyba kupić nową, a to chyba będzie kosztować 10 euro lub więcej. No ale trudno.
Najbliższe plany są takie:
Jutro czyli 2 lipca z Burgos do Sambol ok 26 km.
Pojutrze czyli 3 lipca ze Sambol do Itero de la Vega - 26 km.
Zobaczymy jak to będzie z realizacją tego planu.
Mówimy, że teraz idziemy "do Leona". Czyli do kolejnej stolicy księstwa Kastylia i Leon. Oj, słyszę za oknem jakiś hałas. Czyżby corrida???? Dziś zaczynają się corridy w Burgos... a ja mam na sobie czerwona koszulkę!!! Carramba!

Dzień 16 - piątek 2 lipca 2010
BURGOS - HONTANAS - 31 km


Wiadomość z ostatniej chwili: Andrzej Kofluk nocuje dziś w Burgos, jest wiec "jeden dzień" za nami. Informacje podał nam polski pielgrzym Piotr, który jedzie na rowerze do Santiago. A ponieważ my przeszliśmy dziś z Burgos aż 31 km i dotarli do Hontanas, wiec Andrzej jest tyle dokładnie kilometrów za nami. Zatem spotkanie z nim nastąpi chyba za jakieś 5 dni, jeżeli każdego dnia będzie szedł o 6 km więcej niż my.

Dziś jak zwykle panie wyszły już o 5.00 rano w drogę (ale z innego albergue), my ze Staszkiem o 6.10. Na metę etapu przybyły wszystkie trzy już o godzinie 15.00 a my ze Staszkiem o 19.00. One codziennie rano idą z latarkami na głowach, żeby idąc dużo rankiem nie męczyć się później w upale.

Na szczęście dzisiaj po raz pierwszy nie było zbyt gorąco, tylko 27 stopni i dwa razy popadał deszcz, a nawet była maleńka burza. Po tej burzy było za to wspaniałe świeże powietrze. Ale tutaj deszcz i burza są przelotne i trwają krótko, co najwyżej godzinę, czasem deszcz mocno pada i jednocześnie świeci przy tym Słońce.

Pokonaliśmy duży dystans, prawie 32 km, czyli o 4 km więcej niż wynosi etap pielgrzymkowy z Wrocławia do Trzebnicy. Po dojściu wziąłem prysznic i zaraz usiadłem siadam do komputera, żeby nadać w świat informacje o nas, czyli uzupełnić bloga.

Ze Staszkiem idzie się bardzo dobrze, właściwie dużo nie gadamy ze sobą, każdy z nas modli się i odmawia różaniec (jeden za drugim). Idziemy albo koło siebie, albo w odległości kilkunastu czy kilkudziesięciu metrów od siebie.

Na trasie spotykam zadziwiająco dużo Koreańczyków. I coraz więcej jest też rowerzystów. Jak oni śmigają po wertepach na tych swoich rowerach, to naprawdę zadziwiające. Spotkałem tez dwóch Chorwatów, ale język serbsko-chorwacki okazał się zbyt trudny do komunikacji, wiec gadaliśmy po angielsku. Nie dopytywałem się zbyt dociekliwie kim są, ale podejrzewam, ze jeden z nich to młody kapłan katolicki. Na postoju modlił się z brewiarzem w reku.

Dzień 17 - sobota 3 lipca 2010
HONTANAS - BOADILLA DEL CAMINO - 29 km


Znowu przeszliśmy dość duży kawał drogi. Panie jak zwykle wyszły już po ciemku ok. godz. 5.00, a my ze Staszkiem o godz. 6.00. Upał. Panie, zmęczone upałem dotarły na nocleg już o godzinie 16.00, a my ze Staszkiem o godz. 19.00. Cena za nocleg w niezbyt tutaj ładnym albergue - tylko 3 euro. Za ścianą była świetlica i klub wiejski, w którym zgromadzeni mieszkańcy tego puebla (wioski), Hiszpanie, oglądali mecz Hiszpania - Paragwaj, w ramach ćwierćfinałów odbywających się właśnie mistrzostw świata. Poszedłem tam do nich i oglądałem mecz, ale tylko jakiś kwadrans. Zmęczenie nie pozwoliło mi oglądać meczu do końca. Zasypiając w łózkach, słyszeliśmy ich okrzyki.

Około południa, gdy jeszcze mocno grzało Słońce, napotkaliśmy polu, na coś w rodzaju oazy. Około 100 m od drogi - kępka około 10 drzew dających cień, fontanna, trzy ławki i zielona trawa "do leżenia". Tam odpoczywaliśmy sobie około pół godziny. A że wcześniej szliśmy w Słońcu i to bez żadnej możliwości odpoczynku (brak trawy i drzew) - więc ta oaza stanowiła dla nas wielkie szczęście. Odpoczywało tam ze dwudziestu pielgrzymów, pieszych i rowerzystów.

Dzień 18 - niedziela 4 lipca 2010
BOADILLA DEL CAMINO - VILLACAZAR DE SIRGA - 20 km


Znowu upał. Ale idziemy teraz po bardziej płaskim terenie, za to dużo bardziej odkrytym. Słońce hiszpańskie parzy i kłuje jak zastrzyki, gdyż promienie słoneczne padają tutaj pod znacznie większym kątem niż w Polsce i wbijają się przez to dużo głębiej pod skórę.

Tym razem Jasia, Krysia i Jadzia rankiem pobłądziły. Idąc w zupełnych ciemnościach zgubiły drogę i nadrobiły łącznie około 4 km. Dlatego obaj ze Staszkiem dogoniliśmy je i dlatego szliśmy później razem.

Jest niedziela. Udało się nam uczestniczyć we mszy św. w godzinach południowych, o godz. 11.00, w jednym z kościołów, ktory mijaliśmy w drodze.

Wieczorem niespodzianka. W albergue nocleg za donativo i na dodatek hospitalerką jest tutaj śliczna studentka z Lublina, Zosia. Na pierwszym zdjęciu przyjmuje nas w "swoim" albergue, na drugim to ta wysoka dziewczyna, w centrum.









Zosia ma być również hospitalerką na Monte do Gozo, w sierpniu.

Dziś jest niedziela wiec zjadłem obiad: menu peregrino. Ponieważ w albergue byliśmy wszyscy już o godz. 14.00, to wzięliśmy się za odpoczywanie w łóżkach. "Odpoczywanie w łóżku" to jedna z ważniejszych prac do wykonania każdego dnia po przyjściu. Po prostu trzeba dać nogom wypocząć po całodziennej wędrówce. Dwie godziny zazwyczaj wystarcza w zupełności. Potem można zająć się praniem czy jedzeniem. Czasem pranie robi się przed leżakowaniem, żeby wyschło na dworze. A dziś jest tu STRASZNY upał.

Na obiad poszliśmy dopiero o godz. 19.00. Po obiedzie pewien młody Amerykanin, student Brad, robił z nami wywiad do swojej pracy magisterskiej, którą właśnie pisze. Studiuje w USA dziennikarstwo a temat jego pracy dotyczy właśnie problematyki camino. Brada spotykaliśmy potem często na trasie. To ten w środku na zdjęciu.





Dzień 19 - poniedziałek 5 lipca 2010
VILLARCASAR DE SIRGA - CALZADILLA DE LA CUEZA - 23 km


Znowu upał. Odpoczywałem kilka razy w cieniu rzadko dziś spotykanych drzew. Pierwszą połowę drogi szliśmy w piątkę razem, czyli ja, Staszek, Krysia, Jasia i Jadzia. Taka nasza mała Polonia. Już wielu pielgrzymów rozpoznaje nas w drodze i wołają do nas: Hola Polonia, Polonia, Vive la Pologne itp.

Znamy już bardzo dobrze wielu pielgrzymów, bo ciągle się mijamy, albo my ich, albo oni nas. Koreanki mają bardzo swojsko brzmiace imiona, np. Teresa, Ania, itp. Chrześcijanie stanowią w Korei południowej ok. 40% społeczeństwa, ale sami katolicy tylko 10%.

Do albergue doszliśmy w godz. 15.00 - 16.00. Tym razem cena za nocleg wynosi 7 euro. Tak więc jest z tymi cenami bardzo rożnie: donativo, 3,4,5,6,7 euro - czyli dotychczasowa średnia to jakieś 5 euro. Czekają nas teraz temperatury 33 i 35 stopni bo patrzyłem na pogode. Nasza pielgrzymka przypomina mi teraz warunki temperaturowe z czasów pielgrzymki do Częstochowy w roku 1992, kiedy bardzo mocno grzało.

Andrzej Kofluk jest pewnie jakies 5-10 km z tyłu za nami, ale nie mamy kontaktu z nim.

Najbliższe plany to: Jutro, czyli we wtorek - dojść do SAHAGUN - 23,5 km, a we środę do El Burgo Ranero - tylko 18,5 km. Powoli zbliżamy się do Leon i pewnie Andrzej nas tam właśnie dogoni.

A za Leon zaczyna się ¨kraina deszczowców¨(Galicia) i znowu czekają nas góry: dwa podejścia na wysokosc powyżej 1500 m. Ale plecak już tak nie ciąży i ja sam też jestem trochę lżejszy...

No i najważniejsze: Dzisiaj mamy PÓŁMETEK drogi do Santiago de Compostela. Przeszliśmy 388 km i do Santiago zostało również 388 km.
Ale potem jeszcze do Finisterry - 93 km i do Muxii 31 km, w sumie razem będzie i tak 900 km, więc pozostaje mi do przejścia - 512 km (czyli 2 do potegi dziewiątej...)

Dzień 20 - wtorek 6 lipca 2010
CALZADILLA DE LA CUEZA - SAHAGUN - 22 km


Rankiem panie wyszły o godzinie 5.00 a my ze Staszkiem o 5.50. Pierwsze 2 godziny było bardzo zimno. Szliśmy w kurtkach. Potem zaczęło się stopniowo ocieplać. Dotarliśmy ze Staszkiem do albergue o godz. 15.00. Panie były tu już o 13.00.

Niestety rankiem zostawiłem chyba na ławce przed albergue aparat fotograficzny i w ten prosty sposób straciłem go. Miałem w futerale dwie zapasowe karty pamięci i dwa pendrajvy. Szkoda że nie miałem w futerale karteczki z adresem. Pewnie by ktoś odesłał. A to wszystko stało się przez to pakowanie się po ciemku! Koło ławki przed albergue też było ciemno, a ja chyba gdzieś tam postawiłem aparat, gdy ubierałem na siebie kurtkę. Więc od tej pory będę musiał polegać wyłącznie na tych zdjęciach, które robi Jasia i Krysia. A ja będę mieć nieco lżejszy plecak. Szkoda mi jednak aparatu, bo to był prezent od moich dzieci!

Jadzia zaliczyła dziś "małą niestrawność żołądkową. Byłem z nią u lekarza (300 m od albergue) i służyłem za tłumacza. Lekarz znał tylko hiszpanski i troszeczkę angielski, ale nie znał niemieckego, który zna Jadzia. Wszystko na szczęście skończyło się dobrze.

Albergue municipal kosztuje tu tylko 4 euro i jest bardzo ładne. Jest kuchnia i można sobie samemu coś ugotować. Ponieważ idąc ze Staszkiem nie napotkalismy po drodze przed Sahagun żadnego sklepu, gdzie mogliśmy kupić chleb i mleko, więc dotarliśmy do albergue bardzo głodni. Ugotowaliśmy makaron, który był w szafie (do wspólnego użytku) i zjedliśmy wszyscy po ogromnej porcji makaronu z olejem i cukrem. Potem panie ugotowały jeszcze ryż (z dodatkami), który również znajdował się w albergue.

A droga dziś wiodła caly czas wzdłuz szosy, rownolegle do niej, ot taka ścieżka pielgrzymia, biegnąca tuż obok szosy, raz bliżej (3 m) raz dalej (50 m) od niej. O 13.00 zaczęło mocno przygrzewać i odpoczywaliśmy od czasu do czasu pod drzewami. Drzewa miały jednak bardzo niewielkie korony, więc cień wystarczyl tylko dla jednej osoby. Musieliśmy więc opoczywać - każdy pod swoim drzewkiem.
Te wioski hiszpańskie (puebla) są strasznie stare i na pierwszy rzut oka "zaniedbane". Domy wyglądaja czasem jak glinianki, dachówki się sypią, okna lub drzwi czasem zatkane jakąś dyktą. A do tej pory wydawało mi się, że gorzej niż u nas to może być wyłącznie na Ukrainie lub gdzieś w Azji czy Afryce. Są też i nowe domy ale nie jest ich zbyt duzo. Ale te domy są stare ze względu na ich historę, w środku są bardzo nowoczesne.
Ale za to wszyscy Hiszpanie są niesamowicie grzeczni, uprzejmi i uczynni. Każdy Hiszpan wie, co to jest camino i każdy pozdrawia pielgrzymow. Ponieważ pytam napotkanych często o różne rzeczy, wiec oni myślą, że ja znam dobrze język hiszpanski i w odpowiedzi bardzo szybko i długo opowiadają, a ja tylko potakuję im: si, si, si...
Wieczorem w schronisku gotowaliśmy sobie w kuchni obiady z Meksykankami, Francuzami i Hiszpanami. Łóżka po cztery w takich jakby w boksach, oddzielonych cienkimi ściankami. We wnętrzu starego kościoła.
Nie wiemy gdzie jest Andrzej, może nas dziś dogoni???
Jutro ze względu na temperaturę mamy zamiar przejść tylko 18 km do EL BURGO RANERO.
Przeszlismy juz 410 km, do Santiago zostalo nam 366 km, do Finisterra 457 km, do Muxii - 488 km.
Staszek zamierza pójść przed nami i robić nieco dłuższe etapy. Zamierza dojść do Finisterry jeszzce przed odpustem, czyli w dniu 24 lipca. Wiec musi zrobić o 93 km wiecej od nas. Wkrótce nas opuści. My chcemy dojść do Santiago dokładnie na odpust, a do Finistery - 3 dni pozniej.


Dzień 21 - środa 7 lipca 2010
SAHAGUN - EL BURGO RANERO - 19 km
SPOTKANIE Z ANDRZEJEM


Wczoraj w Sahagun spaliśmy w albergue minicipal za 4 euro. Albergue jest niesamowite, gdyż znajduje się ono w starym kościele, trzeba było po schodach wchodzić wysoko na górę. Nad głowami widzieliśmy strop kościoła. Nie wiedzieliśmy wówczas, że Andrzej Kofluk również śpi w albergue w Sahagun, ale zupełnie innym, jakieś 400 m od nas.

Rankiem wyszedłem z albergue dopiero o 7.30. Wszyscy już dawno byli w drodze. Staszek pożegnał się ze mną, życząc szczęśliwej drogi. Dziś chce on iść dużo dalej niż my i przejdzie 31 km, a my chcemy przejść tylko 19. On chce dojść na Koniec Świata (Finisterra - 93 km za Santiago de Compostela) - jeszcze przed odpustem 25 lipca. A my chcemy dojść tylko do Santiago na Odpust, a dalej po Odpuście. A wiec po tygodniu pielgrzymowania ze Staszkiem, znów pójdziemy bez niego. Spotkamy się z nim dopiero 25 lipca, w Santiago, podczas Odpustu, lub może dzień wcześniej.

Wyszedłem więc z Sahagun i ok. 3 km za miastem rozglądałem się właśnie w którą strone pójść, czy prosto czy w prawo. Nagle usłyszałem z oddali jakiś głos: - Dobrze idziesz! Prosto trzeba iść! Czyj to jest głos? I to polsku? Obejrzałem się i zobaczyłem jakiegoś zarośniętego pielgrzyma. Staszek przeciez jest daleko z przodu, panie również, a tu ktoś się odzywa i to po polsku! W promieniach Slońca nie rozpoznałem twarzy Andrzeja, tak zmienionego przez brodę, która mu urosła w czasie tych 80 dni pielgrzymowania. I tylko przez logiczne rozumowanie domyśliłem się, że to jest on. No bo kto inny tak by się do mnie bezpośrednio odezwał po polsku, jeśli nie osoba, na którą się od dawna oczekuje?- Andrzej? - zapytałem głośno, chociaż trochę niepewnie. - No pewnie, że Andrzej - odpowiedział.

Szliśmy tak może z godzinę lub dwie razem a on opowiadał szybko swoje przygody, jakie napotykały go w czasie 80 dni pielgrzymowania. Potem usiedliśmy na mały odpoczynek, po czym Andrzej oświadczył, że on musi pognać szybko za Staszkiem, gdyż również i on chce przed Odpustem dotrzeć do Finisterry. Wykonaliśmy jeszcze tylko telefon do Emila Mendyka, z mojej komórki, informując go, że w końcu się spotkaliśmy i... tyle go widziałem! Zobaczę go więc ponownie dopiero na Odpuście, lub może jeden dzień wcześniej.

Słowa te piszę w barze we wsi BERCIANOS, po drodze do EL BURGO RANERO. Mam jeszcze ok. 8 km do przejścia, a jest godzina za kwadrans trzynasta. Zaraz ruszam dalej, bo dziś ma być temperatura ok. 35 stopni i aż zatyka dech w piersiach. Jeśli się uda, to dopiszę jeszcze parę słów wieczorem. Na szczęście etap dzisiejszy jest plaski. Ale za kilka dni zaczną się znów góry, będzie ciężej, ale być może chłodniej. Bo czy na wysokości 1500 m npm. może być równie gorąco jak na nizinie???
..............................................
No więc doszedłem już do EL BURGO RANERO a tu ani Krysi, ani Jasi, ani Jadzi. Przez pomyłkę poszły one dzisiaj trudniejszym alternatywnym szlakiem. Chcąc nie chcąc szły w prażącym niemiłosiernie dziś Slońcu - prawie 35 stopni w cieniu - przechodząc drogę ok. 31 km zamiast zaplanowanych 18. Tak wiec ja śpię dzisiaj w EL BURGO RANERO a one 13 km dalej, w RELIEGOS. Tam tez śpi też Staszek, któr je dogonił w drodze, a potem szedł razem z nimi.























Dzisiaj mam niestety łóżko "na piętrze", chociaż bardzo nie lubię spać na piętrze, gdyż trzeba wchodzić na pięterko po drabince. Niektórzy młodsi pielgrzymi lubią spać na pięterku, ale ja nie. Szedłem dziś cały czas w tym nieznośnym Słoncu i doszedłem do albergue o godz. 16.00. Zapowiadane temperatury na najbliższe 3 dni, to 34, 31, 35 stopni i ani kropli deszczu. Znow trzeba będzie odpoczywać w cieniu pod drzewkami.
Na jutro był zaplanowany etap do VILLAMOROS - 23 km, ale myślę, że panie zajdą jutro do PUENTE VILLARENTE lub nawet do ARCAHUEJA. Ja tam idę sobie zgodnie z planem, czyli do VILLAMOROS. No i powoli zbliżamy się już de LEON !!

Chyba chudnę, bo muszę zrobić widelcem już trzecią dziurkę w pasku. Nie czuję wcale głodu, więc nie jem obiadow, których cena zresztą dochodzi do 10 euro. Postanowiłem sobie, że obiady będę jadł wyłącznie w niedziele i święta. Jem codziennie bagietke z mlekiem i to mi wystarcza. To jest trochę tak, jakbym włączył sobie jakiś niewidzialny guzik, że moim głównym pożywieniem na tej pielgrzymce ma być zgromadzony tłuszcz i sadło, których mam niestety nadmiar. Ale teraz już znacznie mniejszy. Idę cały dzień i nie chce mi się wcale jeść. Nie muszę też robić sobie herbaty rankiem, więc nie mam ani z piciem, ani z jedzeniem tyle problemów co inni.

Aha, jeszcze jedno wspomnienie dnia. Na jednym z postojów rozmawiałem z Łukaszem, lat 29, pochodzącym z Polski, ktory od 20 lat mieszka pod Dortmundem w Niemczech. Szliśmy razem jakies 3 km i gadaliśmy. Urodzony w Siemianowicach koło Katowic 13 grudnia 1980, jest więc dwa dni starszy od mojej córki, Gabrysi. Na pielgrzymkę wyszedł pod wpływem lektury Pablo Coelho PIELGRZYM. Jego szef zapytał czy będzie uchwytny w czasie urlopu, ktory dostał aż na 3 tygodnie (uznał to niemal za cud). Odpowiedział szefowi, że raczej nie będzie uchwytny, gdyż będzie w tym czasie w Hiszpanii. W Hiszpani? - zdziwił się jego szef - przecież tam jest CAMINO...po którym wędrowała nie tak dawno moja ciocia! - Ja właśnie idę na CAMINO - powiedział Łukasz i jego szef bardzo się ucieszył.

Kiedy odmawiałem później w drodze różaniec, a odmawiam go tu prawie bez przerwy, idąc sam, nagle zaczęła się zbliżać do mnie jakaś ładna Meksykanka, wieku gdzieś ok. 40 lat. Bardzo ładna. Lica śniade, ciemne, jak u Meksykanek, naprawdę kobieta pięknej urody. Ponieważ w Meksyku mówi się po hiszpańsku, więc zamieniłem z nią kilka zdań. Dowiedziałem się, ze jest dentystką i mieszka w pobliżu Guadelupe. A jak masz na imię? - zapytałem. Odpowiedziała, że nazywa się ROSA MARIA, co znów wprawiło mnie w osłupienie, bo ROSA MARIA znaczy RÓŻA MARYJA, co kojarzy się z "Różaniec - Maryja". A przecież go właśnie odmawiałem! Meksykanka poszla zaraz szybko do przodu, machając mi tylko ręką, jakby chciała powiedzieć "Do zobaczenia", a ja zrozumiałem, że mam dalej odmawiać Różaniec.











O tej samej dokładnie Meksykance opowiadala mi wczoraj Krysia, ale nie znała ani jej narodowości ani imienia. Kilka dni temu Krysia, Jasia i Jadzia wychodziły jak zwykle po ciemku z albergue i byłyby pobłądzily, gdyż strzałki pokazywały inny kierunek. I nagle, w ciemności o poranku, pojawiła się nieoczekiwanie ta Meksykanka właśnie, ROSA MARIA, i wskazała im dobry kierunek. A kiedy zdezorientrowane panie nie chciały iść za nią, we wskazanym kierunku, jakby nie dowierzając jej, ta złapała Krysię za rękę i na siłę niemal pociągnęła ze sobą, jakieś 100 m, aby pokazać jej, że tam są strzalki caminowe i tam jest dobry kierunek drogi! Byłyby więc pobłądziły, ale dzięki RÓŻY MARYI nie pobłądziły w nocy w ciemnościach! No i jak tu nie wierzyć w cuda!
Mam za soba już 430 km, więc do Santiago zostało tylko 338 a do Finisterry 431 km. Dziś jest więc półmetek drogi do Finisterry.

Dzień 22 - czwartek 8 lipca 2010
El BURGO RANERO - PUENTE VILLARENTE- 25 km

Wczoraj spanie kosztowało aż 8 euro, za to dziś będzie kosztować tylko 5 euro. Mam do przejścia 25 km, a Jasia, Krysia i Jadzia tylko 12 km. Przez cały dzień idziemy osobno, ale wieczorem dochodzę do tego samego albergue, do którego one doszły już o godzinie 11.00. Mam o 13 km więcej do przejścia, gdyż wczoraj wcześniej od nich skończyłem etap.

Staszek Ozdoba i Andrzej Kofluk, którzy wyszli z Wroclawia 6 kwietnia i mają już w nogach ok. 3200 km, teraz poszli ostro do przodu. Jutro rankiem będą w Leon a my dopiero po południu.

Dziś pierwsze 13 km szedłem wygodną pielgrzymostradą, czyli specjalną ścieżką dla pielgrzymów, biegnącą wzdłuż ulicy. Bar z internetem napotkałem po przejściu 19 km, w Mansilla de las Mulas i tu piszę teraz te słowa. Jest godzina 15.30 i mam do przejscia jeszzce 6 km w skwarze sjesty hiszpańskiej. Spotkałem dzisiaj emerytowanego nauczyciela matematyki z La Mancha, miasta don Kichota. Nazywał się on Santos Garcia (de la Mancha). Rozmawiałem z nim przez ponad pół godziny po hiszpańsku. Powiedział mi on, że z polskich świętych nabardziej mu znany jest Stnislao Kostka. Spotykam też teraz coraz więcej młodych Amerykanow z USA, najwięcej ze stanu Utah.

Ach, wyjasnie jeszce czemu utrudniony jest kontakt z Andrzejem Koflukiem. On po prostu ma zablokowany telefon! Sam go sobie ¨zapinowal¨a pozniej jeszcze ¨zapukowal¨. Trzy razy wprowadzil zly PIN potem zly PUK i moze go odblokowac tylko po powrocie do Polski. Dlatego nie mozna sie do niego dodzwonic ani on nie moze nigdzie zadzwonic.

Ach to camino! W ciagu ponad 12 wiekow przeszlo tym szlakiem dzisiatki milionow pielgrzymow z calegon swiata. Dlatego tyle legend z nim zwiazanych, tylu swietych i aniolow stale sie nim opiekuje, a zakon templariuszy, chociaz dawno rozwiazany, nadal go strzeze, gdyz chmary demonow czyhaja na pielgrzymow... Mozna w to wierzyc lub nie, ale to sie czuje, gdy sie idzie po camino...Jakas niewidzialna mistyka, znaki, przestrogi, glosy.... gdy 10 dni temu ZLY chcial mnie zawrocic z drogi, Krysia szla bardzo daleko w przodze, kilka km przed nami i wtedy trzy psy wyskoczyly ze zboza, wystrzezyly groznie kly i wystraszyly. Krysia bardzo sie zlekla a psy nagle znikly jakby sie zapadly w ziemie.

Dzien 23 - piatek 9 lipca 2010
PUENTE VILLARENTE - LEON - LA VIRGEN DEL CAMINO - 20 km

Wczoraj wieczorem poznalismy dwie Czeszki: Eve (lat 24) i jej mame IVONE - ktore pielgrzymuja razem. Eva jest bardzo sliczna i wesola. Pochodza obie z Moraw, spaly w pokoju obok nas, bo tym razem byly w albergue takie boksy z lozkami.
Rano udalo mi sie pierwszy raz wyjsc bardzo wczesnie bo juz o godz. 5.30 bylem na trasie. Te upaly sklaniaja jednak do wczesniejszego wyjscia. Temperatury dobijaja do 35 stopni a podobno na poludniu Hiszpanii to jest w ogole masakra bo 45 stopni. Zauwazylem tu na onecie ze w koncu lato zaczelo sie tez we Wroclawiu.
Dzis szlismy razem, do samego LEON, jakies 12 km. Andrzej i Staszek byli w Leon juz wczoraj i poszli dalej. Bylismy w Leon jakies 2 godziny, piekna Katedra, Jasia robila zdjecia, ja nie mam aparatu wiec polegam tylko na jej zdjeciach. Potem panie poszly do albergue w La Virgen del Camino, czyli jeszce 8 km dalej za Leon, a ja jeszce troche pospacerowalem po Leon, kupilem za 10 euro ladowarke do mojego telefonu (ktora zgubilem 10 dni temu), wybralem pare euro z bankomatu (zlotowki przeliczane sa na euro po kursie bez zadnego narzutu, waro miec konto w mbanku). I potem bylem jeszcze na mszy sw. w kosciele na placo San Marco, wiec to chyba byl kosciol sw.Marka.
Potem poczlapalem przez miasto do albergue. Zjadlem tylko pol kilo sliwek i wypilem mleko kakaowe. Bardzo mnie to dziwi ze ja nie czuje glodu na tej pielgrzymce. Dziwi to tez troche Jasie, Jadzie i Krysie, ktore musza wiecej jesc, zeby miec sily do pielgrzymowania. Postanowilem, ze platny obiad zjem dopiero w niedziele.
Po drodze rozmawialem z Amerykanami ze stanu Utah i Missouri. Jest ich coraz wiecej.
I jeszcze jedna ciekawostka: niemal wszyscy pielgrzymi z calego swiata, z ktorymi rozmawialem w drodze spotkali juz ANDRZEJA KOFLUKA i wiedza o nim, ze idzie z Wroclawia. I te Czeszki go widzialy, i wszyscy Hiszpanie, Niemcy, Francuzi, Wlosi i inni. Jak Andrzej to robi, ze go wszyscy znaja, to nie wiem sam, przeciez on specjalnie dobrze nie gada w zadnym jezyku! A jednak cale camino go zna i wie ze Andrzej idzie!
Pisze to slowa juz po dotarciu do alebrgue. Panie byly przede mna i zajely mi lozko. Albergue jest duze - wielka sala - ale bardzo piekne, z szafka nawet przy lozku, na ciuchy. Pzryszedlem o godzinie 15.30, potem prysznic, pranie, ktorego sie troche nazbieralo - ale szybko schnie - i podlaczyolem nowa ladowarke do telefonu, zeby podladowac komorke.
Teraz juz koncze bo za 1 euro dostaje sie tylko 20 minut internetu.
Jutro prawdopodobnie pojdziemy do Hospital de Orbigo, ale jeszce nie ustalilismy dokladnie. A pojutrze znow zaczna sie gory.
................
A jednak wieczorem byl obiad, ale robiony w kuchni w albergue. Pamie przymiosly ryz (kupowaly go w skkleìe i targaly przez duzo km) a ja znalazlem w szafie makaron zostawiony przez innych pielgrzymow. Najpierw zopstalem poczestowany ryzem, potem jadlem makaron ¨pielgrzymi¨, ktory ugotowala Krysia.
Albergue jest wspaniale a mimo to kosztuje tylko 5 euro. Duza jasna kuchnia do wspolnego uzytku, lozka jak zwykle pietrowe ale bardzo czysta saña i duza, tak ze lozka sa daleko jewdno od drugiego i jest duzo luzu. Czeszki byly z nami na tej samej salim poza tym Niemcy Francuzi i duzo Hiszpanow. Byl tez Santos, emerytowany nauczyciel matematyki.

Dzien 24 - sobota 10 lipca 2010
La VIRGEN DEL CAMINO - SAN MARTIN DEL CAMINO - 18,5 km


Tylko 18,5 km z powodu upalu. Rankiem panie wyszly z albergue o godz. 5.30 a ja o 6.00. Szlo sie bardzo dobrze, zrobilem w ciagu dnia sobie tylko 2 odpoczynki dluzsze po pol godziny i dwa krotkie 10 minutowe. Minalem 3 miejscowosci: VALVERDE la VIRGEN, SAN MIGUEL DEL CAMINO i VILLADANGOS del Paramo. Mijali mnie liczni rowerzysci a ja mijalem pielgrzymow, bo tempo mialem dobre. Na ostatnim etapie szedlem z 24-letnia Indianka, Klaudia, z z Boliwii. Rozmawialem z nia po hiszpansku. Jest nauczycielka jezyka hiszpanskiego we Francji. Jest najmlodsza w rodzinie, ma 2 starsze siostry, w wieku 28 lat i 32 lata. Urodzila sie u podnoza gor Andow, niezbyt daleko od stolicy jej kraju La Paz. Zapytalem kto jest prezydentem jej kraju, odpowiedziala, ze prezydentem jest Indianin, Evo Morales. Jest katoliczka.
Tak wogole to na tej pielgrzymce gdzies polowa osob idzie z pobudek religijnych, pozostali to bardziej ¨turysci¨, ktorzy jednak bardzo czesto nawracaja sie na ostatnich etapach lub juz w samym Santiago de Compostela. Ale kazdy jakos tam uslyszal wezwanie sw.Jakuba, w taki czy inny sposob.

Dotarlem do celu dnia, czyli albergue w SAN MARTIN del Camino na kwadrans przed godzina 12.00. To moj rekord, tak wczesnie jeszcze nigdy nie zakonczylem dnia. A zatem czeka mnie zwykla hiszpanska sjesta, czyli odpoczynek w ciagu upalnego dnia.

Kiedy Slonce swieci - jest tu bardzo jasno. Gdybysmy uzyli porownania do zarowki 100 Vat i 200 Vat, to w Polsce w lecie jest 100 Vat a w Hiszpanii - 200 Vat, tzn. dwa razy jakby jasniej. Tak mi sie subiektywnie wydaje.
Zostalo nam do Santiago jeszcze ok. 285 km, do Finisterra - 376 km i do Muxii - 407 km. Juz zaczynam zalowac, ze to sie juz konczy, mimo ciezaru plecaka.
Najdziwniejsze jest to, ze nie bola wcale nogi ani stopy od spodu. Wieczorem odrobine tylko bola nogi w kostkach i nic wiecej, ale to zaraz przechodzi.
Musze juz konczyc, bo musze wziac prysznic i zrobic pranie. Byla tam kolejka do prysznica i do prania wiec usiadlem przy internecie - a dzis jest internet za darmo, ale nie da sie tu wgrac zdjec, o czym juz od dawna mysle. Moze jutro sie uda wgrac chociaz kilka zdjec.
Jutro (niedziela) mamy zamiar dojsc do ASTORGI, czyli etap nieco dluzszy, ok. 24,5 km, a pojutrze (poniedzialek) do RABANAL. Znalazlem w sieci film na Youtube pokazujace najblizsze dni:
http://www.youtube.com/watch?v=cLLm85JBZqg Ale na tym filmie pielgrzymi sa w kurtkach, bo to bylo krecone w kwietniu, a my idziemy w koszulkach bo goraco...

Dzien 25 - niedziela 11 lipca 2010
SAN MARTIN del Camino - ASTORGA - 24,5 km

Wyszlismy z albergue juz o godz. 5.15, cala nasza czworka, co pozwolilo nam dotrzec do Astorgi na godz. 14.00. Na mszy sw. bylismy o godz. 12.00 w San Jose de la Vega, kilka km przed Astorga. Po drodze spotykalismy znanych nam juz pielgrzymow z calego swiata. A juz sie wydawalo ze niektorzy powinni zniknac, a jednak znow sie pojawili. Tak wiec ciagle sie mijamy po drodze, nawet jesli niektorzy spia w innych alberguach, to po 2 lub 3 dniach znow spotykamy sie w tym samym.
Albergi sa srednio co 5-7 km wiec kazdy konczy dzien gdzie chce lub gdzie sobie juz rano zaplanowal. Jak na razie nie bylo problemu z noclegami. Jest bardzo duzo nowych alberg, ktorych nie bylo w przewodniku Kolaczkowskiego-Bochenka, moze nawet dwa razy tyle, ile on podaje. I sa otwarte juz od 11.00 lub 12.00, praktycznie zaden pielgrzym nie czeka na otwarcie, bo gdyby jedno albergue spoznilo sie z otwarciem, to inne podebraloby mu klientele. Biznes to biznes. Dzis znow kosztowalo 5 euro, wiec w normie, pokoje czysciutkie i duze, w cenie jak zwykle prysznice i mozliwosc uzywania duzej kuchni, internet jest za darmo, ale dlugo nie popisze, bo jednak zmeczenie daje znac. Wszystkie albergi swoj zysk biora raczej z barow, ktore prowadza i gdzie co bogatsi pielgrzymi zostawiaja duzo pieniedzy. Bylismy na miescie na obiedzie za 9,50 euro (menu peregrino) ale obiadu calego nie bylem w stanie zjesc (chyba mi sie brzuch skurczyl) i nie smakowalo mi wcale. Juz wole nasze polskie menu i schabowe zrobionbe przez Danusie. Nie wiem czy sie jeszce skusze na taki obiad, chyba raczej nie. Pochodzilismy po tej Astordze bo to piekne miasto, ma sliczna wielka Katedre a obok niej Muzeum Gaudiego w palacu niemal identycznym jak zamek w Mosznej.












W Hiszpani na drogach nie rosnie trawa jak w Polsce, ale siano. Normalnie rosnie siano, trawa jest wysuszona przed skoszeniem, zreszta nikt nie kosi trawy na drogach. Kiedy sie usiadzie lub polozy na takiej trawie-sianie to osci wbijaja sie w skarpetki i koszulke i trzeba potem je dlugo wyjmowac.
Szlo mi sie dzis bardzo dobrze, plecaka nie czulem na plecah, tak jakbym niosl poduszke zamiast plecaka. Nogi zaczely troche bolec dopiero po dojsciu, gdy polozylem sie na 2 godziny w lozku aby odpoczac. Tym razem mam na pietrze i trzeba wchodzic po drabinkach.
Szlismy niemal cala droge we czworke, czasem Krysia wyrywala do przodu, dlatego zyskala sobie pseudonim PERSHING (to z powodu szybkosci).
Znajdujemy sie obecnie na wysokosci niemal 900 m npm a jutro wchodzimy na wysokosc 1180 m, pojutrze natomiast 1531 m npm.
Jutro idziemy dfo RABANAL del Camino a pojutrze prawdopodobnie do RIEGO de Ambros. Oba etapy po 20 km ale za to wysokie gory. Porownanie pogody w Astordze i Wroclawiu na najblizsze kilka dni wypada na korzysc Wroclawia, tzn, bedziecie miec cieplej. A dobrze wam tak!
Do Santiago pozostalo nam juz tylko 1/3 drogi, do Finsiterra - 350 km a do Muxii - 381 km. Przeszlismy juz 519 km.

Dzien 26 - poniedzialek 12 lipca 2010
ASTORGA - RABANAL del Camino - 20 km


Wyszlismy o godz. 5.35. Pierwsza miejscowosc po 4,7 km nazywala sie MURRIAS de RICHWALDO i tam co nieco przekasilem w barze przy albergue, ktore tez sie tam znajduje.
Zauwazylem ze strumyk pielgrzymow zgestnial i obecnie ejst to juz rzeka pielgrzymow z calego swiata. Do ASTORGI zjezdza z calego swiata wielu pielgrzymow, ktorzy dopiero stad zaczynaja swoja pielgrzymke, majac do pokonania zaledwie 260 km. Bedzie tlok w alberguach.
W drugiej mijanej miejscowosci, po przejsciu kolejnych 4,6 km (razem 9,3 km) jest drugi postoj w miejscowosci SANTA CATALINA, gdzie znalazlem przy drodze bar z internetem, wiec tutaj pisze te slowa. Droga byla piekna i wznosila sie lekko pod gore. Jestesmy chyba na wysokosci ok. 1000 m npm i teraz juz pojdzie ciagle pod gore. Ale tez widoki sa coraz to piekniejsze. Rozmawialem z Amerykaninem z Missouri. Forma coraz to lepsza, zdrowie dopisuje i mozna tak wedrowac do konca swiata.
Tak sie idzie na camino:
http://www.youtube.com/watch?v=HFFPR3r0F-E&feature=PlayList&p=062BBB303DC5D0AE&playnext_from=PL&playnext=1&index=10
.............................
Dotarlem do alberge (tym razem jest to refugio ale to i tak wszystko jedno) za donativo, a rankiem jutro bedzie sniadanie wspolne. Przybylem tu o godzinie 14.00 a panie o 13.00. Temepartura byla dzis znosna, najwyzej 29 stopni i wiaterek. To juz przeciez sa gory, jestesmy na wysokosci 1180 mnpm. W dalszej drodze spotkalem pewnego Czecha z Karlowych Varow, ktory produkuje NABYTEK, czyli meble. Ma wlasna firme i ksiegowosc sam sobie prowadzi na komputerze. Szedl z 21 letnia corka (cera) imieniem Daniela. Gdzies tam z przodu przed nimi szedl jeszcze jego syn w wieku 23 lat. Powiedzial mi, ze jakies 10 dni temu napotkal Andrzeja Kofluka, ktory robil z nim wywiad.
Mialem SMS od Staszka ktory dzis spi w Villafranca del Bierzo, czyli wyprzedzil nas juz o ponad 55 km! A jeszcze tak niedawno szlismy razem! Aktualna pozycja Andrzeja Kofluka jest mi nieznana, ale z cala pewnoscia jest gdzies kilka km za Staszkiem albo nawet przed nim.
Jutro czeka nas bardzo ciezki etap, dlugosc tylko 20 km, ale za to trzeba sie wspiac (z plecakiem!) na wysokosc 1530 m, a potem zejsc na wysokosc 600 m i to na kilku kilometrach. Droga ma byc przy tym strasznie kamienista. Aby bylo jeszcze trudniej ladujemy rankiem do plecakow - dodatkowo - kilogramowe kamienie! I z tym dodatkowym balastem bedziemy wspinac sie na gore. Cel dzwigania tych kamieni wyjasnie jutro (jesli bedzie mozliwosc). Mamy dojsc do Riego de Amros, a pojutrze do Camponaraya.
Ponizej trasa jutrzejszego etapu:
http://www.youtube.com/watch?v=PGLStF-O_UY
Ktos tam pytal o moje ostrogi. Otoz zapomnialem o nich calkowicie a nawet o tym, ze je mialem. Camino to najlepszy sposob na ostrogi pietowe! Odtad gluchym bede doradzac chodzenie na koncerty a slepym na biennale i wystawy prac malarskich.

Dzien 27 - wtorek 13 lipca 2010
RABANAL del Camino - MOLINASECA - 25 km


Rankiem zjedlismy sniadanie: chlebek przypiekany z maslem, marmolada, kawa, herbata, kakao do wyboru. Oplata dowolna, co tam kto wrzucil do skarbonki, czyli tzw. donativo.
O 6.30 wyszlismy na trase. Wzielismy do plecakow kamienie, jak troche wiekszy, panie nieco mniejsze. Dzien zapowiadal sie nieupalny, szlo sie pod gore dobrze i jeszcze przed godz. 10.00 bylismy na szczycie - 1530 m npm, gdzie znajdowal sie Cruz de Ferro, czyli duzy zelazny krzyz na stosie kamieni. Zanim dotarlem na szzcyt, a nie szlismy razem, zobaczylem u gory na sciezce ze Kryie mija jakis zwierz podobny do lwa lub pumy, idacy w dol, prosto na mnie i pozostalych pielgrzymow. Potem okazalo sie ze byly to dwa ogromne psy, jeden calkiem czarny a drugi zolto-bialy, podobny do lwa Aslana, tego z krainy Narni. Kiedy te psy nas mijaly, Jadzia odwrocila sie do mnie i zapytala: - Czy widzisz to samo co ja? - bo wydawalo sie jej ze tylko ona widzi te ogromne psy. Nazwalismy je potem Straznikami, ktorzy pilnuja, czy kazdy pielgrzym niesie kamien, a jesli ktorys by nie niosl, to go rozerwa na strzepy.... brrrr... Musielismy wspiac sie na ten duzy stos kamieni, na ktorym stal wyniosle krzyz Cruz de Ferro, stanac po nim, wyjac z plecakow kamienie i cisnac je daleko od siebie. Ale i tak zostaly na stosie. To rzucenie kamieniem symbolizowalo chec odrzucenia od siebie wszelkich grzechow. Tak robili pielgrzymi przez cale wieki, dlatego tez stos kamieni jest bardzo duzy.

















Pozniej bylo niewielkie zejscie do MANJARIN, gdzie jest wspanialy sklepik z dewocjonaliami caminowymi. Ale sa dosc drogie.











Potem znow wejscie na szczyt o podobnej wysokosci. Po drodze spotkalismy Polaka Jarka, ktory idzie dopiero z miasta Leon.
Niestety zejscie okazalo sie masakrycznie trudne, przynajmniej dla mnie, na dodatek w Riego de Ambros, gdzie planowalismy zakonczyc dzien, nie bylo wolnych miejsc w albergue i musielismy zrobic dodatkowe 5 km! Schodzenie waskimi sciezkami i serpentynami gorskimi, o duzym nachyleniu i ogromnej ilosci kamieni, skal i korzeni wymagalo malpiej zrecznosci, ale za to widoki jakie ogladalismy warte byly poniesionego wysilku! Krajobraz dookola byl przecudowny, wspaniale grzbiety gorskie, doliny, parowy az sie chcialo pofrunac i fruwac nad tymi gorami i dolinami. Schodzilem sam, bo musze bardzo uwazac przy schodzeniu, ze wzgledu nas woja wage, dlatego zajelo mi to duzo czasu. Panie dotarly do albergue w Milinesca o 15.00 a ja o 18.30. Ale szedlem powolutku, podziwiajac przecudne widoki. O ile na gorze bylo chlodno to na dole znowu goraco. Zszedlem wiec z wysokosci 1530 m na poziom 600 m npm. w Molinesca.
Albergue Santa Marina tym razem kosztuje 7 euro. Ale jest dosc wygodne, chociaz nie ma kuchni. Cale szczescie ze jesc mi sie nie chce.
Podczas schodzenia odpoczywalem pod drzewem z grupa Hiszpanow i jedna mloda Hiszpanka mowila ze byla na weselu we Wroclawiu u swojej kolezanki i powiedziala ze zapamietala jedna bardzo fajna polska piosenke. - Jaka to piosenka? - zapytalem, a ona zaspiewala: Sto lat, sto lat.....i poprosila mnie o pomoc w spiewaniu ciagu dalszego. Cala nasza grupa, jakies 10 osob, tzn. ja i Hiszpanie czekalismy tam chyba kwadrans, az pasterz hiszanski przeprowadzi swoje owce, ktorych bylo bardzo duzo a pilnowaly je az 4 duze psy.
Teraz juz umyty (prysznic) i wyprany usiadlem do komputera aby napisac te pare zdan wrazen, ktorych nie sposob oddac slowami. Kto sam nie przezyje i nie przejdzie camino, ten nigdy nie zrozumie, co znaczy wedrowac sciezkami, ktorymi wedrowaly dziesiatki milionow ludzi od 1200 lat.
Jutro idziemy z Molinaseca do Cacabelos - 23 km, przez duze miasto Ponferrada.
A pojutrze chyba do Vega de Valcare. Zobaczymy jeszcze.
na koniec jeszcze jedno wspomnienie ale z dnia wczorajszego. Sto metrow od naszego alebrgue bylo inne albergue. Poszedlem tam i zobaczylem taka scene: grypa osob siedziala w kucki w duzej sali na materacach a hospitalero uczyl ich hiszpanskiego. Bo pielgrzymi zazwyczaj mowia po angielsku lub tylkow s woich jezykach a malo kto zna hiszpanski. I nagle slysze, jak hospitalero opowiada po hiszpansku bardzo powoli: ¨Dos polacos, Anreas y Stanislao, van de Polonia al Santiago de Compstela, tres i media mil kilometros....Tak wiec rzeczywiscie po raz n-ty juz uslyszalem o tych dwoch Polakach i to na dodatek od hospitalero w albergue po hiszpansku. Andrzeja Kofluka poznala tez oczywiscie w drodze ta mloda Hiszpanka, ktora byla na weselu we Wroclawiu u swojej kolezanki.
A co do aktualnej pozycji Andrzeja i Staszka to jest pewien, ze juz mineli kolejny szczyt O Cebreiro i zblizaja sie do Triacasteli. Jutro wieczorem powinni chyba dotrzec do Sarii, ostatniego miejsca, z ktorego mozna jeszce zaczac camino, sto kilometrow przed Santiago.
A ja mam jeszcze do Santiago 213 km, do Finisterra - 304 km, do Muxii - 335 km.

Dzien 28 - sroda 14 lipca 2010
MOLINASECA - VILLAFRANCA del BIERZO - 31 km!


A mialo byc tylko 23, ale znow problem z albergue. Dzis mielismy troche odpoczac po wczorajszym trudnym etapie a tymczasem trzeba isc az 31 km. Niektore osoby lecza dzis rany po wczorajszych kontuzjach. Na szczescie nie z naszej grupy. Pewna Francuzka zlamala reke, byla na Pogotowiu tutejszym, poskladali, ma teraz reke w gipsie, ale idzie dalej! Chce dojsc do Santiago. Wczoraj tez jeden Baskijczyk chyba gdzies 25-letni, doznal kontuzji nogi podczas schodzenia i czekal na pomoc. Mowil ze bardzo cierpi, ze jego friend poszedl na dol po pomoc i zaraz wroci i pomoga mu zejsc. Czekal juz godzine ale potem jakos wstal i poczlapal o swoich silach. Obserwowalem wczoraj schodzenie z tych skal ludzi mlodych, skakali jak kozice i nie mieli problemow, ale musieli uwazac. Nawet starsi nie mieli problemow, z wyjatkiem takich jak ja, ktorzy naleza do wagi superciezkiej. Mam nadzieje ze po pielgrzymce bedzie to juz tylko waga ciezka lub polciezka.
Dzis wyszlismy o godzinie 5.50, tzn. ja wyszedlem o tej porze a panie 10 minut przede mna. Jest sliczna pogoda, ok. 21 stopni w poludnie i wiaterek (a jak tam we Wroclawiu i Lubinie?). Dzis dla odmiany droga raczej plaska, wiedzie przez pola, glownie winnice (jaka szkoda ze nie ma jeszcze winogron). Przeszedlem swoje 23 km, idac sam i spotykajac w drodze tych samych lub nowych pielgrzymow. Holenderka Dinah opowiadala ze rozdarla wczoraj buty na tych skalach i musi znalezc szewca zeby naprawil. A przeciez premier Hiszpanii nazywa sie Zapatero, tzn. po polsku Szewczyk.
Okolo 15.00 dotarlem do Cacabelos i stwierdzilem ze albergue jest COMPLETO czyli brak miejsc. Panie przechodzily tedy juz godzine temu. Ale zauwazylem kacik z darmowym internetem, wiec usiadlem i pisze te slowa. I od razu zauwazylem ze musze podziekowac kolejnym sponsorom tej pielgrzymki: Ryszardowi J. (po raz drugi juz!) oraz Kazikowi C. Niech zyje genealogia i rod Cieplikow! Z tej okazji jutro zjejm dobry obiad, bo to przeciez 600 rocznica bitwy pod Grunwaldem. No i nie zapomne o nich jutro na trasie, bo kontemplujac przyrode naprawde czlowiek moze sie duzo modlic.
Internet za darmo ale siedziec nie moge zbyt dlugo bo przeciez czeka mnie jeszce niaml 8 km a jest juz 15.20. Moze uda sie dopisac pare slow wieczorem. Ach ta Hiszpania, jaka ona piekna i jasna. A na polach najczesciej jest czerwona ziemia, no moze nie czerwona, scieslej mowiac to jest ona koloru lososiowego. I na takiej ziemi rosnie zboze oraz winogrona.
Na cale szczescie dokonalo sie juz moje zjednoczenie z plecakiem 12-kilogramowym i nie czuje juz jego ciezaru. Bede go musial chyba operacyjnie odrywac od plecow.
A pojutrze czeka nas kolejny poltoratysiecznik, tzn. kolejna wspinaczka na szczyt gory O CEBREIRO rowniez o wysokosci 1500 m. I potem schodzenie...ja naprawde wole wchodzic niz schodzic. Chyba wejde na szczyt i zaczekam az mnie tam jakis smiglowiec sciagnie z gory na dol. Myslalem ze dopiero juto bede przechodzic przez pewna bardzo wazna Brame, ale chyba stanie sie to juz dzis. Opowiem o tej Bramie, gdy juz przejde przez nia.
....................................
Ta Brama, to Brama Przebaczenia! Poniewaz dokonalismy aktu odrzucenia grzechow wiec w Villafranca del Bierzo moglismy stanac pod Brama Przebaczenia. Oczywiscie to tylko sumbol, dawny, ktory nie zastapi prawdziwej spowiedzi, ale tak robili dawni pielgrzymi, wiec tak samo zrobilismy i my.
Wieczorem nocleg w ladnym albergue ale drogim, bo tym razem kosztuje 8 euro. Dotarlem tam o godz. 19.15 a panie byly juz o 16.00. Ja ide powoli i kontepluje przyrode i piekne widoki. Z Rozancem czas szybko uplywa.
Jutro musimy jednak stanowczo nieco wypoczac przed kolejna juz wyprawa w wysokie gory. Trzeba nabrac sil!

Dzien 29 - czwartek 15 lipca 2010
VILLAFRANCA del BIERZO - VEGA de VALCARZE - 19 km

Wyszedlem z albergue o 6.00 jakies pol godziny po paniach. Dzis mielismy do przejscia 19 km, czyli znacznie mniej niz wczoraj. Po drodze na 12 km w miejscowosci TRABADELO w miejscowym barze zjadlem pierszy raz hiszpanska tortille za 3 euro (w cenie byla tez coca cola). Najpierw zobaczylem na ladzie na duzym talerzu cos w rodzaju okraglego sernika w ksztalcie malego tortu. Przygladalem sie temu chwile i porosilem o kawaleczek czyli un poco. Pani odkroila mi kawalek tego tortu, tak jak sie kroi tort i wstawila do piekarnika na 3 minuty. Po chwili podala mi goracy kawalek torta, ktory okazal sie bardzo smaczny, chociaz wcale nie slodki. To jakby kilka warstw nalesnika a pomiedzy warstwami - jajecznica! Grubosc calosci ok 4-5 cm. Po zjedzieniu powiedzialem ze to bardzo smaczne jest i poprosilem o podanie nazwy. Wtedy usyszalem nazwe TORTILLA (czyt. tortija).
Okolo 12.30 dotarlem do albergue gdzie Jadzia jasia i Krysia czekaly juz na jego otwarcie od conajmniej godziny. Bylismy pierwsi, albergue otwarto o godzinie 13.00 i moglismy wszyscy zajac lozka na dole a nie na pietrze. Na sali jakies 24 osoby. Panie jeszzce po drodze kupily ryz i jakies przyprawy. W albergue byla kuchnia i Jadzia zajela sie gotowaniem obiadu. Ugotowala w duzym garnku kilogram ryzu i zrobila smaczny sos z dodatkiem miesa. Pomagala jej Krysia a mieszala ryz Jasia. To byl naprawde wspanialy obiad a po rozliczeniu kosztowal nas tylko po 1,5 euro. Najadlem sie ze az strach i boje sie ze moj brzuch zacznie sie na nowo poszerzac, a przeciez juz sie skurczyl bardzo. Po obiedzie prysznic i lezakowanie jak w pzedszkolu. Odpoczynek po wczorajszym dniu i regeneracja sil przed ciezkim jutrem.
Dzis w drodze, kiedy szedlem sam, spotkalem na nowo hiszpanskiego nauczyciela matematyki, Santosa, Hiszpan Jose z Bilbao, z ktorym rozmawialem kwadrans, a pozniej w albergue spotkalismy Lidie z Wroclawia, lat 75!, ktora juz po raz trzeci pielgrzymuje na camino. Ale idzie z Leon. No i oczywiscie ona tez spotkala po drodze Andrzeja Kofluka gdzies w okolicach Logrono.
Po lezakowaniu i wypoczynku udalem sie w poszukiwaniu internetu zeby napisac pare slow. Znalazlem go jakies 200 m od naszego alebrgue w pobliskim barze.
Rzut oka na strone mbanku i kolejne podziekowania: - dla Mireczki G. i Alka K. Dziekuje wam kochani. Mireczka skorzystala z posrednictwa Ryszarda i przegapilem to wczoraj. Jutro podczas wspinaczki na O CEBREIRO bede o was szczegolnie pamietal.

Nauczylem sie na tym camino czegos bardzo waznego: zycia dniem dzisiejszym. Dla wielu osob to bardzo trudna sztuka. Nie troszcze sie o swoj brzuch ani nie robie zadnych zapasow NA JUTRO. Nie przygotowuje sobie zadnych kanapek, nie biore chleba do plecaka, niech JUTRO samo sie zatroszczy o siebie, gdy juz nadejdzie. Zydzi zbierali manne, ktora Bog im zsylal z nieba, ale mieli nakazane przez Boga, aby zbierac tylko tyle, ile sa w stanie zjesc w cigu dnia. Kto zebral zapasy na jutro, temu manna sie psula i gnila. Gdy bylem malym dzieckiem Mama dwala mi jesc kiedy bylem glodny. Nie odkladalem kanapek sobie na jutro, gdyz wiedzialem z cala pewnoscia, ze Mama lub Tata jutro dadza mi jesc. I tak robie tu. Wychodze rano bez sniadania, ale nie chce mi sie jesc, a swieza bagietke (i to tylko polowe) kupuje sobie po drodze, czesto z mlekiem. I to wystacza. Trzeba tylko miec zaufanie do Boga i jego dobroci. I tej sztuki zaufania sie tutaj nauczylem.

Aha i cos jeszcze. Dostalem SMS od Danusi Szafarewicz z Nowego Dworu, informujacy, ze wybiera sie na te pielgrzymke autokarowa organizowana przez Biuro Alma-tur z Wroclawia. A wiec bedzie Teresa K. i Danka Sz., to w sumie z Andrzejem i Staszkiem dojdzie nas do Santiago az 8 osob, plus te 30 osob, ktore dojada z nimi autokarem chyba do Sarii (lub gdzies obok) aby przejsc ostatnie 100 km i otrzymac compostelke. Oni wyruszyyli juz dzis czyli 15 lipca i dojada do Santiago w dniu 19 lipca. Napisze o tym jutro bo musze juz konczyc.

Dzien 30 - piatek 16 lipca 2010
VEGA DE LA VALCARZE - O CEBREIRO - HOSPITAL DE LA CONDESA - 17 km


Tylko 17 km ale jakie! Wejscie na O CEBREIRO (nieco ponad 1400 m) bylo bardzo strome i wchodzilismy zdyszani. Wyszliswmy z albergue (znowy 5 euro) o 5.30 i juz o godz. 10.10 przekroczylem granice kolejnego kraju hiszpanskiego. Po przejsciu przez takie kraje jak NAVARRA, LA RIOJA, CASTILLIA I LEON przyszla kolej na ostatni juz kraj: GALICIA, czyli kraina deszczowcow! Carramba. Przekroczylem granice Galicji o godz. 10.10 a juz pol godziny wczesniej zaczal padac deszcz, pojawila sie mgla. Szedlem wiec przy temperaturze 15 stopni (brr jak zimno) podczas gdy wy we Wroclawiu mieliscie tam 34-36 stopni. Trzeba bylo zalozyc kurtke przeciwdeszczowa. O godz. 10.30 bylem juz na O CEBREIRO i wlasnie po odpoczynku ruszaly dalej panie Jadzia, Jasia i Krysia. A ja tutaj dopiero zaczynalem odpoczynek. Niestety widok z O CEBREIRO zaslanialy chmury i mgla. Po odpoczynku wedrowka na zmie iajacej sie wysokosci 1400 - 1300 m npm do albergue HOSPITAL DE LA CONDESA. Doszedlem tam o godz. 13.00 a panie juz czekaly w kolejce na otwarcie albergue. Te 17 km wspinaczki to tyle co 30 km po terenie plaskim, wiec wybralismy to albergue bez zadnych wyrzutow sumienia, ze za blisko. Niestety nie bylo tu kuchni, ale cena za lozko normalna czyli 5 euro. W pokoju bylo 10 lozek dwupietrowych a wiec pokoj byl na 20 osob, ktore szybko sie zapelnily i juz o godz. 15.00 hospitalera wywiesila karteczke ze jest COMPLETO. Poniewaz to byl piatek, wiec ta kuchnia az tak bardzo potrzebna nie byla. Potem prysznic i lezakowanie. Polozylem sie na kwadrans, ale lezalem 3 godziny, gdyz zaczañlem odczuwac zmeczenie w nogach (lydkach) po tej wspinaczce.
Albergue HOSPITAL DE LA CONDESA znajduje sie w polowie drogi miedzy O CEBREIRO i ALTO DE POIO, kolejnym szczytem o podobnej wysokosci (1350 m npm), ktory osiagniemy jutro. Wieczorem maly spacer po pueblo i juz o 21.00 do lozka i spac, zeby znow rano wstac wczesnie.

Dzien 31 - sobota 17 lipca 2010
HOSPITAL DE LA CONDESA - SAMOS - 28 km


Dzis czeka nas dlugi etap wiec wyszlismy z albergue juz o 5.30. Panie poszly jak zwykle przodem a ja szedlem az do TRIACASTELA z tym hiszpanskim profesorem matematyki Santosem Castilla. Odpoczywalismy w barze na ALTO DO POIO gdzie zjedlismy obaj sniadanie za 2 euro (grzanka z maslem i marmolada oraz herbata), a potem zaczelo sie schodzenie w dol. Wczoraj bylem przerazony perspektywa schodzenia, bo mialem w pamieci schodzenie z CRUZ DE FERRO do MOLINASECA, ktore zostanie na zawsze w mojej pamieci, ale dzisiejsze schodzenie okazalo sie znacznie latwiejsze. Po przejsciu ok. 15 km profesor Santos zostal tutaj w albergue w Triacastela, gdyz on ma 70 lat i nie chce nadwyrezac swoich sil.
Od 150 km przed Santiago, co pol km jest duzy slupek z napisem ile jeszcze km zostalo do Santiago. Stad gdzie jestem teraz zostalo do Santiago de Compostela 129 km, do Finisterre - 220 km, i do Muxii - 251 km.
Jest teraz godz. 11.45 wiec wszedlem do albergue w Triacastela, aby skorzystac po drodze z internetu, ktory jest tutaj darmowy. Zrobie sobie wiec polgodzinna przerwe wlasnie tutaj i napisze pare slow, bo wczoraj sie nie dalo. Chcemy dzis dojsc do SAMOS, gdzie znajduje sie opactwo benedyktynow, ktore zostalo tu zalozone w roku 665, czyli 301 lat przed Chrztem Polski. Wiec teraz z Triacasteli trzeba bedzie isc szlakiem alternatywnym, chyba szosa.
Wczoraj wieczorem mialem SMS od Staszka Ozdoby, ze nocowal tej nocy w namiocie, ok. 4 km przed MELINDE, tzn mial do Santiago 57 km. To oznacza ze dojscie do Santiago zajmie mu jeszcze tylko 2 dni: dzisiaj i jutro. Tak wiec osiemnastego lipca wieczorem powinien byc w Santiago de Compostela lub przynajmniej na MONTE DO GOZO. Ale nie wiem gdzie jest Andrzej Kofluk, czy przed czy za nim. Na pewno gdzies niedaleko od niego.
Jutro miniemy Sarie, a wkrotce potem dotrzemy do slupka z napisem Santiago - 100 km. Od tego miejsca znow sie zagesci, gdyz to miejsce to ostani dzwonek dla pielgrzymow, ktorzy ida aby zaliczyc camino i zdobyc compostelke, czyli zaswiadczenie o przejsciu camino. Minimum to wynosi 100 km dla pielgrzymow pieszych i 200 km dla rowerzystow.
Zaczna sie problemy z noclegami. No trudno. Swiety Jakub czuwa nad nami.

Ciekawi mnie tez bardzo jak sie udala wyprawa czeska w dniach 2-10 lipca tym nowo wytyczonym szlakiem camino w Czechach z Hradek nad Nissou do Pragi. Kto byl, niech mi na pisze pare slow, jak tam bylo.

I jeszcze jdno mnie ciekawi, czy ktos z czytajacych ten blog podjal juz decyzje lub zamierza pojsc na camino w przyszlym roku???
..................
Do Samos dotarlem o godz. 16.00. Nie zalapalismy sie juz na nocleg za donatiwo w klasztorze, spalismy w dosc drogim ale ladnym albergue 100 m dalej, tym razem za rekordowa cene 11 euro. Klasztor jest ladny, juz z gory bylo go widac jako zespol kilkunastu bydunkow z dachami w kolorze ciemnoniebieskim. Wieczorem bylismy tutaj na mszy sw. o godz. 19.30. Przed msza zakonnicy benedyktynscy odmawaiali swoje wieczorne modlitwy. Msze odprawialo trzech ksiezy, przewodniczyl ksiadz miejscowy, z klasztoru, koncelebrowali msze dwaj kaplani idacy w pielgrzymce. Po mszy pamiatkowe zdjecia z Polakami, ktorzy jada rowerami. Chyba ze dwudziestu. Sa z Dzierzoniowa, Zlotego Stoku, Swidnicy i okolic.

Dzien 32 - niedziela 18 lipca 2010
SAMOS - PORTOMARIN - 30 km


Nasz plan przewidywal dotarcie do Mercadoiro, czyli przejscie ok. 23 km. Wyszedlem z Samos o 6.20 conajmniej 45 minut po paniach. Gdzies po godzinie spotkalem Czecha o imieniu Waclaw, ktory idzie z Pragi na pieszo. Wyszedl w dniu 22 kwietnia. Nie niesie plecaka, lecz ciagnie za soba na szelkach pojazd, ktory jest skrzyzowaniem roweru, hulajnogi i taczek. Ma tam plecak, namiot i inne pakunki. O Andrzeju i Staszku oczywiscie slyszal. Szedlem z nim 10 minut i nie wytrzymalem jego tempa. O godzinie 9.00 dptarlem do Sarii i w najblizszym barze napotkalem czynny internet, wiec pisze tutaj te slowa.
Pozniej napotkalem cale tabuny i watahy nowiutkich, wypoczetych i wyprasowanych pielgrzymow, ktorzy tutaj dopiero startuja. Do Sarri bowiem dociera pociag, z ktorego kazdego dnia wylewaja sie tlumy, aby przejsc 113 km do Santiago de Compostela i otrzytjmac compostelke, czyli zaswiadczenie o ukonczeniu pielgrzymki. Ale o dziwo, ida wolno, bardzo latwo ich wymijalem po kolei, jeszce sie nie rozkrecili. Teraz zrozumialem dopiero, ze tempo pielgrzymowania zalezy od czasu, jaki uplynal od startu. Kto wyszedl dawniej, ten idzie szybciej, niezaleznie od obciazenia. Dlatego tak lattwo jest mi wymijac tych wypoczetych pielgrzymow, a jednoczesnie jestem wymijany przez tych, ktorzy ida dluzej ode mnie. To dlatego z Andrzejem szedlem tylko godzine.
Wczoraj dowiedzialem sie dosc ciekawej rzeczy. Camino jest tak bardzo popularne w Hiszpanii i ma tak wazne znaczenie dla wszystkich, ze mlodzi Hiszpanie wpisuja sobie do CV fakt, ze pielgrzymowali na camino. Pracodawcy zas traktuja to jako wielki PLUS i chetniej ich przyjmuja do pracy. Dowodem ukonczenia jest camino jest credencial, czyli paszport pielgrzyma z kilkudzisioma pieczatkami zbieranymi w kolejnych alberguach.
Teraz gdy pisze te slowa jakas mloda dziewczyna z Polski zawolala do mnie: Dzien dobry, czy pan jest Staszek? Odpowiedzialem, ze nie, ze jestem Pawel z Polski, a ona opowiedziala, ze spotkala Andrzeja z Wroclawia i od niego dowiedziala sie ze na trasie jest tez Staszek, dlatego zapytala. Ma na imie Kamila i idzie z Logrono.

Mam jeszcze do przejscia 113 km do Santiago, 204 km do Finisterry i 235 km do Muxii, gdzie konczy sie moja pielgrzymka. Dzis ma byc 30 stopni tutaj, ale nie zanosi sie na to jak na razie. Jest chlodno i od rana jest niebo zachmurzone i jest mgla ktora sie skrapla na twarzy. Ale to ma sie rozejsc i zaczac grzac. Tak jest w Galicji podobno bardzo czesto.
Jeszzce jedno: w zadnym albergue nie bylo pluskiew, wiec opowiadania dawnych pielgrzymow o tym, ze ich pogryzly pluskwy, nalezy zaliczyc do archiwaliow pielgrzymkowych, do zdarzen pre-historycznych. Poniewaz alberg jest wiecej i jest konkurencja miedzy nimi wiec wszystkie dbaja i czystosc i wysoko standard. Konczy mi sie czas wiec cd. albo wieczorem albo jutro.
---------------------------
Dopisuje o 21.00. Zdarzylo sie w tym czasie bardzo duzo, w tym jeden CUD. O godz. 16.00 dowiedzialem sie (SMS), ze panie juz sie zatrzymaly w FERREIROS po przejsciu 20 km, ale dla mnie juz tam miejsca nie mogly zarezerwowac. Po prostu juz nie bylo wolnego miejsca dodatkowego.

O jak fajnie - pomyslalem sobie - do wieczora jeszcze tak daleko - po co sie mam martwic na zapas? Najwyzej sie przespie pod chmurka, jak juz kiedys spalem podczas pielgrzymki jasnogorskiej w pewna upalna noc. Tyle ze tutaj w Galicji noce bywaja dosc chlodne. Przeszedlem jeszcze 10 km, gdyz po drodze nigdzie nie bylo miejsca wolnego na nocleg. Dotarlem do miasta PORTOMARIN o godz. 19.15.

Po drodze liczni pielgrzymi zapewniali mnie, ze w PORTOMARIN juz wszystkie miejsca sa zajete, wszystkie albergi sa COMPLETO czyli FULL i na pewno nie ma gdzie spac. Zrezygnowany postanowilem odpoczac nieco w parku i nawet nie szukac albergi. Zreszta nie mialem wiecej sil po 30 km marszu z ciezkim plecakiem i przy temperaturze 30 stopni, bo tyle bylo po poludniu. Polozylem sie wiec w cieniu drzewa w parku i przez godzine lezalem, aby nieco odpoczac.

Ale pomodlilem sie jeszcze do sw.Jakuba, sw.Antoniego, sw.Pawla i mojego Aniola Stroza, aby mi znalezli jakos ten nocleg. Mowie do nich tak: Sluchajcie Kochani, juz mnie troche poznaliscie w drodze i wiecie, ze jestem czlowiekiem zawierzenia. Nie robie sobie kanapek na droge i nie czynie sobie zapasow na jutro, gdyz wiem dobrze ze Bog, Dobry Ojciec, jutro tez bedzie o mnie pamietal. Wiec teraz Wam zawierzam sprawe mojego noclegu. Jest was czworka, wiec do roboty, szukajcie tego noclegu. a ja sobie tu poleze pod drzewem i odpoczne.

Odpoczywalem godzine. O 20.15 wstalem spod tego drzewa, zalozylem buty, potem plecak i poczlapalem do miasta. Dokladnie po 100 m bylem w centrum miasta, po ktorym spacerowaly tlumy ludzi, glownie pielgrzymow, juz bez plecakow, umytych,w sandalkach, niektorzy siedzieli przy stolikach wokol kawiarenek lub restauracji. Szczesliwcy - przyszli wczesnie i juz sobie nocleg zalatwili. Nagle zauwazylem jakies otwarte szeroko drzwi, wchodze wiec i oczom moim ukazuje sie....ogromna sala gimastyczna, z setka lub dwiema setkami materacy na podlodze i jeszcze okolo 10 materacy wolnych. Pytam czy moge zajac jeden materac, a pan mi mowi ze TAK, ze kosztuje 2 euro! Zrzucilem wiec plecak, zalozylem klapki na nogi i popedzilem do kawiarenki zeby napisac to co teraz pisze. Mam wiec nocleg, swiety Jakub (oraz sw.Antoni, sw.Pawel i Aniol Stroz) zalatwili mi ten nocleg, w odleglosci 3 minut drogi od drzewa, pod ktorym lezalem i pod ktorym ich o to prosilem. Stad do Santiago mam rowne 90 km.

PS. Andrzej Kofluk i Staszek Ozdoba juz sa w Santiago de Compostela, ale wiecej napisze jutro, bo musze juz konczyc.

Dzien 33 - poniedzialek - 19 lipca 2010
PORTOMARIN - LIGONDE - 16 km

Noc w PORTOMARIN na sali gimastycznej w ktorej zmieszczono niemal 200 osob bylo swoistym przezyciem. Poniewaz nie bylo okien a jedynym wejsciem dla powietrza byly szeroko otwarte dzrwi wejsciowe wiec do godziny 23 a nawet 24 bylo na sali duszno. Okolo polnocy zasnalem w tym tlumie pielgrzymow, dziekujac swietemu Jakubowi, za znalezienie tego noclegu. Jesli ktos ogladal film WALKA O OGIEN, ktorego akcja rozgrywa sie milion lat temu, niech przypomni sobie scene, jak w ogromnej jaskini-pieczarze spali jaskiniowcy, a jedyny otwor wejsciowy do jaskini dawal poczucie bezpieczenstwa, ze zaden nieoczekiwany wrog nie pojawi sie z innej strony. Nasza sytuacja przypominala co nieco sytuacje jaskiniowcow.
Rankiem wyszedlem w droge ok 6.10 i ze zdumieniem stwoerdzilem ze juz ok. 10.00 dogonily mnie panie, ktore spaly w alebrgue az o 10 km za mna, w FERREIROS. Musialy wyjsc w droge duzo wczesniej i isc dosc szybko. Okolo 12.15 dotarlismy do malenkiej wioski (pueblo) o nazwie LIGONDE i tu znalezli urocze malenkie albergue na 20 osob, za donativo, czyli co laska. W tej cenie ´co laska´, bylo nie tylko spanie, ale rowniez wspanialy obiad i nazajutrz sniadanie. Przypomne ze DONATIVO oznacza, ze jest skarbonka do korej sie wrzuca dowolny grosz, jaki sie uzna za stosowne za spanie i za zywienie. Jezeli ktos nie ma pieniedzy, nie musi nic wrzucac, to troche jak ofiara na tace w kosciele. W tym malenkim albergue spalismy w salce na 10 osob, z czego az 6 stanowili Polacy, to znaczy nasza czworka oraz dwie mlode dziewczyny: Kamila i Monika, krore oielgrzymuja z Logrono. Obie ida w malej grupce osob, Monika ma problem z kolanem, wiec codziennie wstaje o 4.00 rano zeby wyruszyc samotnie w droge, tak aby grupa nie musiala na nia czekac. Jest z Koszalina.
Obiado-kolacje hospitalerki przygotowaly na wolnym powietrzu, obok albergue. Tam ustawily stol, na nim zas umiescily przygotowane smakolyki. Byla wspaniala goraca zupa, cos w rodzaju kremu pomidorowego, ktory smakowal wysmienicie, potem byla cala masa salaty zielonej z roznymi dodatkami i olejem, potem mieso z kurczaka gotowanego rowniez z warzywami i na koniec wysmienity deser. Poszlismy wiec spac z pelnymi brzuszkami. Sala na ktorej spalismy przypominala stodole, zreszta czesto tak wlasnie sie urzadza w Galicji pokoje, to znaczy brak stropu, od razu nad glowa jest drewniany dach. Na scianach wisialy sochy, sierpy, widly i inne rolnicze narzedzia. W tym salonie-stodole rozlozylismy skladane lozka i poszli spac.
Dodam jeszcze, ze w drodze spotkalem dwie Portugalki, z ktorych jedna okazla sie byc rodowita Terceiranka, czyli mieszkanka wyspy Terceira w archipelagu AZORY. Dobrze znala pielgrzymow ROMEIROS ktorzy kazdego roku udaja sie na wyspe SAO MIGUEL, aby tam pielgrzymowac. Zainteresowanych tematem odsylam do strony
www.azory2011.blogspot.com .

Dzien 34 - wtorek 20 lipca
LIGONDE - MELIDE - 23 km


Rankiem w Ligonde dostalismy sniadanie (wszystko bylo za donativo - jak juz wczesniej wspomnialem). Sniadanie to kawa, herbata lub kakao oraz platki z mlekiem i chleb z marmolada. Moglismy wyjsc na trase i kontynuowac nasza pielgrzymke. Spotykalem w drodze pielgrzymow, ktorych dawno nie widzialem, miedzy innymi pojawil sie ponownie Polak Jarek. Jaki Wloch zapytal mnie z jakiego kraju jestem, a gdy powiedzialem ze z Polski, od razu rzucil naziwsko KIESLOWSKI i powiedzial ze bardzo kocha filmy Kieslowskiego.
Z tych moich relacji wynikac moze, ze na tej pielgrzymce nie robie nic innego tylko gadam z innymi pielgrzymami. Tak jednak nie jest. Rozmowy z innymi zajmuja mi moze 10-15% czasu, reszta dnia to modlitwa, kontemplacja wspanialej przyrody, skupienie. Wchlaniam w siebie te przepiekne krajobrazy, wchodza we mnie juz te drogi, sciezki, te nieznane mi drzewa, kwiaty, roslinnosc i wspaniale puebla, wioski, jakich w Polsce nie ma. Wchodziem tez do wszystkich otwartych kosciolow po drodze, aby pozdrowic Jezusa. Dzis bylem chyba w pieciu. W kazdym jest posag sw.Jakuba, patrona Hiszpani.
Zagladam tez do barow przy drodze, ktore sa calkowicie inne niz w Polsce. Nie ma bowiem w barach ludzi pijanych. Tu ludzie wpadaja na pare minut, aby wypic cocacole, wode mineralna, czasem cos przekasic, moze wypic piwo, ale najwyzej jedno, pogadac z barmanka, ktora zazwyczaj jest bardzo ladna hiszpanska dziewczyna, usmiechnieta, wesola, smiejaca sie i bardzo gadatliwa.
Mimo ze wyszedlem rano razem z paniami, to jednak mi sie pogubily po drodze i do MELIDE wszedlem sam okolo 14.30. Stad do Santiago zostalo juz tylko 51 km. A mielismy razem isc ¨na osmiornice¨, trudno, znalazlem sobie albergue sam, jest to albergue provincional, municipal i kosztuje tylko 3 euro. Jest bardzo wygodne. Rzucilem plecak na lozko, wzialem prysznic i poszedlem ¨na miasto¨, aby skosztowac smakolyku. Kazdy pielgrzym powinien zaliczyc w MELIDE osmiornice, bo w tym miescie serwuja najlepsze osmiornice w calej Hiszpanii. Podobno w samym Santiago moga byc rownie dobre.
Wszedlem wiec do restauracji i zamowilem PULPO, po angielsku OCTOPUS, danie za 7 euro, czyli wlasnie osmiornice. Do tego kelner podal chleb i wode i mineralna. Porcja byla tak duza, ze nie bylem w stanie jej zjesc, troche zostawilem na talerzu.
To byly takie posiekane plastry grubosci pol cm, srednicy ok 2 cm, przyprawione ostra papryka, podlane olejem i jakies inne przyprawy. Poniewaz nigdy nien jadlem tego dania, wiec moge okreslic smak chyba tylko jak skrzyzowanie golonki z zoltym serem.
Po spozyciu osmiornicy poszukalem kawiarenki z internetem aby nadrobic zaleglosci i opisac dwa minione dni.
Dziekuje kolejnej sponsorce tej wyprawy: Krysi Z. z Lubania. Nie zapomne!
Dzis jest 20 lipca i dzis tez wyruszyly w droge na 100 km przed Santiago - uczestnicy autokarowej pielgrzymki z Wroclawia. Beda pokonywac przez kolejne 5 dni 20 km odcinki, ale nie musza dzwigac ciezkich plecakow. Zobaczymy sie z nimi wieczorem 22 lipca, gdyz zanosi sie na to, ze juz za 2 dni bedziemy na Monte do Gozo.
Te ostatnie juz dwa dni pielgrzymowania do Santiago zamierzam wykorzystac na 100% i nie wychodzic z albergue przed godzina 7.00. Nie warto wychodzic w ciemnosciach, bo traci sie przez to wiecej niz zyskuje. W ciemnosci nie widac przeciez piekna krajobrazu, nie widac pieknej slonecznej Hiszpanii. Gdybym mial jeszce kiedykolwiek wybrac sie ponownie na camino, nigdy nie popelnilbym juz podobnego bledu. Teraz to wychodzenie w ciemnosci juz o godzinie 6.00 lub wczesniej uwazam nawet za ´grzech¨. Bog chcial mi pokazac jak piekna jest Hiszpania, jej drogi, lasy, pola, a ja czesc tych widokow zmarnowalem i przeszedlem przez nie po ciemku jak jakis slepiec. Lepiej sto razy prazyc sie w sloncu i podziwiac piekno krajobrazu, niz wstawac o swicie, unikac upalu ale za to tracic czesc tego piekna.

Dzien 35 - sroda 21 lipca 2010
MELIDE - A RUA - 32 km


Wyszedlem o 7.10 aby nie chodzic juz wiewcej w CIEMNOSCI ale zaczac chodzic w SWIATLOSCI. Naprawde szkoda tego piekna, ktore sie traci,gdy sie wychodzi w ciemnosci. Przeszdlem 10 km i znalazlem intenet w albergue w RIBADISO, w ktorym teraz siedze (pol godziny) i pisze te slowa. Do Santiago zostalo juz tylko 40 km a do Finisterra - 133 km, do konca mojej pielgrzymki w Muxii - 164 km.

Ide teraz przez wspaniale lasy eukaliptusowe. To bardzo wysokie drzewa, smukle jak topole, ale kilka razy wyzsze i zazwyczaj dopiero tam w gorze wysoko maja korone lisci, jasnozielonych, raczej moze nawet jasnoseledynowych, ktore ustawiaja sie w taki sposob, ze nie daja cienia. Patrzylem w korony tych drzew eukaliptusowych, ale niestety nigdzie nie dostrzeglem misiow KOALA, a wielka szkoda, bo to przeciez takie wspaniale misiaczki, ciagle zaspane, jak niektorzy pielgrzymi i leniwe jak Hiszpanie w czasie sjesty poludniowej.

Znow spotkalem kilku Polakow, rowniez tych samych, ktorych widzialem poprzednio.

Zapomnialem powiedziec wczoraj, ze mam juz ´zaliczenie¨pielgrzymki, czyli najwazniejszy stempel. To jest babel, ktory mi sie pojawil na piecie prawej nogi i ktory zostal juz sprawnie przekluty igla. Wzialem ze soba na droge zapas 10 igiel do strzykawek, myslac, ze w drodze sie wszystkie przydadza a tymczasem wystarczyla jak dotad tylko jedna. Wlasne bable mozna przekluwac przeciez ta sama igla bez ryzyka zakazenia, bo to przeciez wlasne nogi i wlasne bable. Babel stanowi o zaliczeniu pielgrzymki, co to za pielgrzym ktory byl przeszedl cala droge bez babli na swoich nogach.

Widze na na poczcie ze mam listy od Marii T i Bena D, na ktore tu nie moge odpisac, gdyz serwer o2.pl mi nie wypuszcza odpowiedzi. Odpowiem przy najblizszej okazji, z innego komputera, dzis lub raczej jutro.

Utracilem kontakt z moimi paniami z Wroclawia, bo przestala mi dzialac jedna z komorek. Nie wiem gdzie nocowaly ani gdzie sa. Ale jutro i tak sie zobaczymy na Monte do Gozo. Podobno Andrzej juz wrocil do Santiago z Finisterra a Staszek jeszce idzie do Finisterra. Zobaczymy sie wkrotce razem. To juz niedlugo.
........................
Dopisuje po 4 dniach!
Task wiec przeszedlem tego dnia az 32 km! Pod sam koniec dnia udalo sie nawiazac kontakt z paniami, ktore zalatwily nocleg w pensjonacie w A RUA, gdyz wczesniej we wszystkich alebergach miejsca byly juz zajete. Dostalismy tam pokoj za 40 euro, wiec wypadlo po 20 euto od osoby. Dotarlem tam ok. godz. 18.30 idac p'rzez lasy eukaliptusowe, ktorych jest tutaj bardzo duzo.

Dzien 36 - czwartek 22 lipca - czwartek 29 lipca 2010
A RUA - MONTE DO GOZO - SANTIAGO DE COMPOSTELA - 23 km

Etap finalowy naszej pielgrzymki! Wyszlismy ok. 7.00 gdy juz bylo jasno i znow wedrowka przez lasy eukaliptusowe. Tego dnia narwalem sobie duzo zielonych lisci eukaliptusowych, ktore wieczorem wlozylem sobie w poduszke i spalem a aromacie olejkow eukaliptusowych. Zapach na caly pokoj!

Pojawilo sie jeszce wiecej pielgrzymow, zwlaszcza duze gromady mlodziezy hiszpanskiej, bardzo rozspiewanej! Kiedy mielismy juz 5 km do naszego polskiego albergue na Monte do Gozo jakby nowy duch wstapil w nasze ciala. Tempo zwiekszylo sie samoistnie chyba dwukrotnie, bo kazdy pedzil, jakby mu urosly skrzydla!

Dotarlismy do polskiego aleberge ok. 13.30, tam powitali nas polscy hospitalerzy: Mirek i Alina, ktorzy wskazali nam lozka i zaproslili na zupe pomidorowa. Polskie albergue jest oczywiscie za donativo (co laska) i sasiaduje (ok. 300 m) z ogromnym kompleksem alberg dla 800 osob z calego swiata. Po zjedzeniu zupy, wzieciu prysznica i przebraniu sie w bardziej odswietne szaty wyruszylismy o godz. 15.30 na ostani etap dlugosci 4,8 km do Grobu swietego Jakuba Apostola w Santiago de Compostela.

Weszlismy w ulice miasta i podazyli do Katedry. Dotarlismy tam bardzo szybko i naszym oczom ukazala sie ogromna wspaniala Katedra i plac pelen pielgrzymow. Ok. 16.15 ustawilismy sie w dlugiej kolejce pielgrzymow (dobrze ze dzis, bo nazajutrz kolejka byla jeszce dluzsza) do Grobu sw.Apostola Jakuba. Po godzinie weszlismy do Katedry i weszlismy (w kolejce) na waskie zakrecone schody wiodace do Grobu Apostola, tego, ktory zawsze byl przy Jezusie. Ale najpierw byla rzezba swietego Jakuba, znadujaca sie w glownym oltarzu Katedry, u gory, ktora my obchodzilismy po schodach z tylu. Kazdy pielgrzym obejmowal tam swoimi rekoma za szyje od tylu swietego Jakuba, wzruszenie odbieralo mowe i slychac bylo placz wielu osob, ktore dotarly do swietgo Jakuba po wielu dniach bardzo trudnej tulaczki i patniczego zycia. Pielgrzymi polecali sw.Jakubowi swoje rodziny i siebie samych proszac Go o to, aby wstawial sie za nimi i prowadzil ich do Jezusa.

Dla mnie byl to rowniez dzien bardzo wazny, gdyz dotarlem do Grobu sw.Apòstola dokladnie w Wigilie 25 rocznicy przystapienia do Krucjaty Wyzwolenia Czlowieka, o ktorej jeszce napisze pozniej, gdy czas pozwoli.

Potem zeszlismy do samego Grobu sw.Jakuba i przez krate moglismy ogladac przy samym grobie kaplana w szatach liturgicznych i dwie inne osoby trwajace w modlitwie.
I znow poplynela z naszych serc modlitwa do sw.Jakbuba o jego wstawiennictwo we wszystkich intencjach z jakimi tu pielgrzymowalismy az 776 km!

Po wyjsciu z Katedry otrzymalismy compostelki, czyli zaswiadczenia o ukonczeniu pielgrzymki do Santiago de Compostela, wystawiane po sprawdzeniu credenciali czyli paszportow pielgrzyma i wszystkich pieczatek w nich sie znajdujacych. O 18.00 uczestniczlismy we mszy sw. w Katedrze, swietujac zakonczenie glownego etapu naszej pielgrzymki, etapu, ktory trwal 36 dni.

Pozniej nastapil powrot do alebrgue na Monte do Gozo, gdzie czekal nanas kocil pelenb wspanialej, gestej, POLSKIEJ zupy! A przy stole siedzial ksiadz Roman Wcislo, saletyn, dyrektor i glowny szef tego Europejskiego Centrum Piegrzymkowego im.Papieza jana Pawla II. Ksiadz oczywiscie wypytal nas o szczegoly naszej pielgrzymki i powiedzial, ze wiedzial juz o nas od innych pielgrzymow. Ale jak wspanialy to jest ksiadz i jak bardzo oddany pielgrzymom przekonalem sie dzien pozniej.

O pielgrzymow bardzo dbali hospitalerzy: Mirek i Helena, ktorzy przez miesiac jako wolontariusze, ktorzy ochotniczo pracuja tu caly miesiac. Oboje oczywiscie przeszli juz camino i znaja trudy pielgrzymiego zycia. Ale troszcza sie o pielgrzymow jak Tata i Mama.

Potem kolejna niespodzianka. Poszlismy do sasiadniego pawilonu, aby odnalezc naszych wroclawskich pielgrzymow, ktorzy dojechali tutaj autokarem juz 18 lipca, aby przez 5 kolejnych dni pielgrzymowac po 20 km i dojsc do Santiago pieszo jak prawdziwi pielgrzymi. Oni codziennie nocuja na Monte do Gozo, gdyz podwozi ich na nocleg ich autokar, wiec nie bylo trudno ich tu znalezc.

O ile spodziewalismy sie znalezc Terese Kobylt, uczestniczke wielu i naszych malych pielgrzymek pieszych wroclawskich, o tyle nie spodziewalem sie, ze spotkam w ich grupie rowniez Mireczke z KWC. Zaprosily nas do swojego pokoju i w szostke przez pol godziny dzielilismy sie wrazeniami z naszej pielgrzymki.

Od nich dowiedzielismy sie, ze Andrzej Kofluk dawno juz wrocil z Finisterry i....poszedl na pielgrzymke po raz drugi!!!! Pojechal do Sarii, odleglej o 113 km od Santiago i postanowil przejsc ten odstatni odcinek drogi PONOWNIE. A poniewaz juz 100 km wystarczy aby otrzymac compostelke, wiec Andrzej otrzyma az DWIE compostelki w ciagu jednej pielgrzymki: te pierwsza za 3500 km pielgrzymowania z Wroclawia do Santiago de Compostela, druga za pielgrzymke MINIMUM za pielgrzymke ze Sarii! A trzecie zaswiadczenie bedzie miec za pielgrzmke do Finisterry, czyli tzw. fisteriane.
Andrej ma wracac autokarem z wroclawskimi pielgrzymami w dniu 26 lipca, odwiedzajac po drodze sanktuarium w Fatimie i inne sanktuaria po drodze, ale majac trzy dni czasu do Odpustu nie potrafil wysiedziec na t... bo po przejsciu 3500 km nogi ma tak rozkrecone, ze nie potrafi usiedziec. Stad ta jego ponowna pielgrzymka.

Mamy jeszce dwa dni do Odpustu, wiec postanowilismy przejsc polowe drogi do Finisterra jeszce przed Odpustema druga polowe juz po Odpuscie. Jutro ruszamy wiec w droge.

Dzien 37 - piatek 23 lipca 2010
SANTIAGO DE COMPOSTELA - NEGREIRO - 22 km

Masmy jeszcze dwa dni wolne do Odpustu, postanowlismy wiec czesc tego czasu wykorzystac na pielgrzymke do FINISTERRA. Jest to nazwa najbardziej na zachod wysunietego przyladka w Hiszpani, gdzie wg podania, przywiezienoe zostalo cialo sw.Jakuba a nastepnie przewiezione ladem do Santiago de Compostela. Na pieszo idzie tam ze Santiago moze co trzeci pielgrzym. Bo wlasciwa pielgrzymka skonczyla sie juz w Santiago, a do Finisterra to juz tylko APPENDIX, czyli dodatek.

Wyruszylismy z albergue na Monte do Gozo o godzinie 7.00 autobusem podmiejskim linii 6 a nastepnie juz na pieszo z Katedry sw.Jakuba. I znow zaczely sie lasy eukaliptusowe, gory i doliny, wchodzenie i schodzenie przez malowniczy krajobraz galicyjski przyladka Finisterra.











Po drodze widzielismy drzewa cytrynowe w sadach oraz po raz pierwszy raz w zyciu owoce kiwi rosnace na drzewach. Te owoce kiwi rosly na pnaczach tworzacych girlandy nad naszymi glowami w poblizu domow w hiszpanskich pueblach.





Dano juz nie pisalem nic o pogodzie, ale pogoda nas zaskoczyla! Jest cudowna przez calyt czas pielgrzymki. Deszcz i zimno bylo tylko na poczatku pielgrzymki przez pierwsze dwa i pol dnia oraz pozniej maly kapusniaczek gdy wkraczalismy do Galicji i wspinali sie na O CEBREIRO. Pozostaloe dni bezdeszczowe, z tego moze z 10 dni z temperatura powyzej 30 stopni a pozostale dni bezchmurne i temperatura w granicach 25 stopni. Spojrzalem teraz na mape pogody w Santiago i widze ze czekaja nas 4 dni zupelnie bezchmurne, sloneczne, z temperaturami 25, 25, 27 i 27 stopni! Prosze sobie wyobrazic takie temperatury, dwa razy wiecej swiatla niz w Polsce, leciutki wiaterek...naprawde pogoda jest idealna.

Doszlismy do NEGREIRO z nadzieja, ze tutaj przenocujemy, jutro wstaniemy, pojdziemy kolejne 25 km i wrocimy autobusem do Santiago w sobote wieczorem, aby zdazyc na Odpust niedzielny, a nastepnie od poniedzialku kontynuowac dalej nasza pielgrzymke do Finisterra.

Jednak swiety Jakub chcial inaczej. W NEGREIRO w osrodku informacji dla pielgrzymow dowiedzialem sie, ze gdybysmy chcieli w sobote dalej pielgrzymowac, to nie byloby szans na powrot do Santiago, gdyz w tym punkcie trasy nie ma zadnej szosy i nie byloby czym wrocic do Santiago. Musielismy wiec podjac decyzje o zmianie naszych planow i powrot do Monte do Gozo jeszzce dzisiaj i spedzic dwa dni w Santiago, przy swietym Jakubie. Te dwa dni odpoczynku i tak sie nam naleza, bo mamy juz za soba 800 km i trzeba sie przygotowac porzadnie do ODPUSTU.

Do albergue na Monte do Gozo wrocilismy o 21.10 i miejsca wszystkie byly juz zajete, tak wielu pielgrzymow sie tutaj pojawilo. Ale Mirek zanalazl nam wspanale miejsca na materach w duzej sali nad jadalnia glowna dla pielgrzymow autokarowych. W tej sali na materacach spalo okolo 30 pielgrzymow i bylo bardzo wygodnie. O 22.15 przyniesiono nam na ogromnej tacy chyba z 1 kg smazonych frytek z miesem z kurczaka. Zalatwili to nam hospitalerzy, ktorych troskliwosc przekracza wszelkie granice. Widzialem w akcji Mirka i Helene, ktorzy zalatwiali nocleg dla pielgrzymow, pojawiajacych sie w godzinach wieczornych i nocnych.

Ta goscinnosc w polskim albergue przechodzi ludzkie pojecie, ale napisze o tym jutro.
...............
Jeszcze przed pojsciem spac odwiedzilem w sasiednim pawilonie Staszka i okazalo sie ze wlasnie wrocil Andrzej! Pogadalismy znow ok. pol godziny i Andrzej potwierdzil, ze po raz drugi szedl do Santiago. Bedzie miec dwie compostelki!